fragment
Rok i trzy miesiące później
Rozdział 1
Życie pędzi do przodu, nie uznaje bezruchu. Miałam być martwa w przeciągu kilku lat, od momentu ogłoszenia mi diagnozy, przez lekarzy. Białaczka. Co się tymczasem wydarzyło? Po pierwsze ludzkość uległa zagładzie. Zostały nieliczne jednostki i jak się okazało, ochroniło ich to samo, co i mnie. Zdrowi ludzie rozlecieli się, niczym szybko gnijące zombie, lub zmienili w odżywiających się krwią wstręciuchów. Nie interesowała ich moja krew. Co to to nie. Zadokowali się w szpitalach i niczym w tanim horrorze, wypijali zapasy przekazane kiedyś przez honorowych krwiodawców. Ilu z nich przeżyło? Nie mam pojęcia. Ewakuowałam się poza granice miasta tak szybko, jak to było możliwe. Po drodze znalazłam dwoje dzieci i mężczyznę, o którym myślałam, że jest tym jedynym. Pogląd zrewidował się w momencie, gdy pojawiła się jego była dziewczyna. W międzyczasie odnalazłam brata, przystojnego głąba – Adasia i Sebastiana, obecnego osobistego samca.
Okazało się, że krew osób chorych na białaczkę leczy. Moja ocaliła kilkanaście osób, przez co wcale nie czułam się bohatersko, czy wyjątkowo. Ot przypadek, w wyniku wypadku w dzieciństwie. Przydałam się na coś i świadomość tego była przyjemna. Nie uskrzydlająca, bo właściwie nie brałam w tym udziału. Ot znalazłam się w odpowiednim miejscu, w danym momencie i z odpowiednim defektem krwi.
Od czasu przeprowadzki na wieś, minął przeszło rok. Mieliśmy pięć krów, stado drobiu, króliki i kilka świnek. Wydawać by się mogło, że przy takim stanie posiadania żyjemy, niczym królowie. Nic bardziej mylnego. Wszystko przez dzieciaki. Oliwka i Antek, zaprzyjaźnili się z każdym ze zwierzaków. Nadali imiona królikom, ze świniami bawili się niczym z psami, a i kury co do jednej oswoili do tego stopnia, że te nie uciekały przed człowiekiem, lecz się do niego garnęły. Nie zapomnę widoku kury, biegnącej na powitanie Oliwki. Tuż za nią dreptał prosiak, kwicząc radośnie na powitanie. Chcieliśmy ubić królika, bo wszystkim marzył się rosół, może gulasz, albo pasztet. Plan bez szans. Dzieci wpadły w taką histerię, że przez kolejny dzień uspokajaliśmy ich obiecując, że nie tkniemy zwierzaków. Przez następne dwie noce oboje spali w stodole, czyniąc na przemian wartę. Jedno drzemało na sianie, drugie siedziało na krzesełku w drzwiach stodoły i pilnowało obejścia.
Przed kim? Przed nami oczywiście. Jakbyśmy mieli zakraść się z siekierą, ubić któreś ze zwierząt i wychłeptać ich krew.
Efekt był taki, że obiecaliśmy z ręką na sercu, nie robić krzywdy żadnemu z biegających po podwórku dwu i czworonogów.
Mi nie sprawiło to specjalnej trudności. Da się żyć bez jedzenia mięsa. Biorąc pod uwagę fakt, że dzieci straciły wszystkich, nie miały rodziny zrozumiałym było, że teraz każde żywe stworzenie było dla nich tak ważne. Zastąpiliśmy im rodzinę my i te biegające wolno stworzenia. Dla nich dzieci stały się obrońcami i wybawieniem. Normalnie skończyłyby w naszych żołądkach. Teraz żyły szczęśliwe, zabawiane przez Antka i Oliwkę.
Z Sebastianem nurzałam się w rozkosznym szczęściu przez całe pół roku. Każdej prawie nocy dopadał mnie, jak najcenniejszy skarb. Bawił się moim ciałem, znęcał artystycznie wręcz nad psychiką, a mi to odpowiadało. Było wspaniale i przez pierwsze miesiące chodziłam odurzona nowym uczuciem pewna tego, że wreszcie się zakochałam.
Niestety, gdy jest ci zbyt słodko, coś musi rzygnąć w twoje gardło goryczą, pomieszaną z kwasem żółci z żołądka. Okazało się, że sama radość codzienności, to zbyt mało.
Nie dla mnie, bo już fakt że żyłam, był nagrodą i powodem do codziennych pielgrzymek do ziemi świętej. Sebastian zapragnął normalności w nowym, nienormalnym świecie. Wszystko z winy Tomka, mojego brata, a właściwie tego, co uczynił.
Kasia, jego dziewczyna, jako pierwsza udowodniła, że Matka Natura postanowiła dać ludziom szansę. Mimo całego zła, jakie przez tysiąclecia wyrządził jej człowiek zdecydowała, że nie wymrzemy. Kasia dostała okresu, o czym dowiedziałam się jako pierwsza. Trzy miesiące później menstruacja ustała, a to za sprawą plemnika, którym Tomek zasiał w niej życie. Kasia przedłużała nasz ród. Geny moje i Tomka miały przetrwać i powinno mnie to cieszyć.
Byłam zobojętniała, wobec rosnącego z miesiąca na miesiąc brzucha i instynktów, które rodziły się tak w Kasi, jak i w Tomku. Mogli stworzyć prawdziwą komórkę rodzinną i ich prawo po temu. Ja nie mogłam, bo choroba zasiała permanentne spustoszenie w moim ciele. Po cóż miałabym się nastawiać na bycie matką, skoro być nią nie mogłam?
Ja nie mogłam i odpuściłam. W Sebastianie obudziła się tęsknota.
Pierwszy raz zauważyłam, destrukcyjnie niszczącą nasze relacje apatię w momencie, gdy Kasia piła mleko w kuchni. Świeże, przyniesione przeze mnie ze stodoły, jeszcze ciepłe. Nie mleko było tutaj istotne lecz gest, jakim nakryła dłonią coraz bardziej widoczny brzuch. Piła z zamkniętymi oczami, gładząc wypukłość kształtującego się potomka. Wypiła, odstawiła szklankę i wyszła z pomieszczenia.
Sebastian, jakby poruszając się we śnie, podszedł do szklanki. Uniósł ją do twarzy i obracając w palcach, przyglądał się mlecznym zaciekom. Poczułam ukłucie zazdrości i dźgnięcie złości.
Obca mi dziewczyna była atrakcyjna jedynie dzięki temu, że jest płodna? To czyni ją lepszą, pożądaną i atrakcyjniejszą? Nie mieścił mi się taki tok myślenia w głowie. Nie wspólne przeżycia, doznane uniesienia i przepracowane problemy się liczyły, lecz możność przedłużenia rodu?
Plemnik plus jajeczko, równało się sukcesowi?
Obserwowałam Sebastiana i chłód, który zaczął się wkradać w nasze relacje. Już nie pragnął mnie tak bardzo, nie dopadał, nie napastował. Miałam nadzieję, że to chwilowe, że wróci żar i samozapłon. Próbowałam z nim rozmawiać, ale wyglądało na to, że schował się w swojej jaskini i nie miał zamiaru mnie do niej wpuścić.
– Jadę do miasta – oznajmiłam, przygotowując śniadanie.
Spojrzałam ukradkiem na Sebastiana. Nie zareagował. Widać było, że jest nad czymś zamyślony. Postanowiłam przeprowadzić z nim poważną rozmowę. Wieczorem, po powrocie chyba, że wyjazd się przedłuży, to jutro. Nawet, jeśli nie będzie chciał.
– Mogę jechać z tobą? – Oliwka podskoczyła pupą na krześle, oczy jej się zaświeciły.
– A mogę zjeść którąś świnkę? – odpowiedziałam pytaniem. – Chcecie mieć zwierzyniec, to i praca przy tym jest twoja i Antka.
Nie dyskutowała, wiedziała że nie ma szans.
– Jadę z tobą. – Adam dopił herbatę i z obojętną miną wstał od stołu. – Do jakiejś księgarni bym poszedł, bo już nie mam co czytać. Przy aucie za pół godziny? – Obrócił się do mnie i mogłabym przysiąc, że coś niepokojącego zagościło na moment w jego oczach.
– Ok. – Zmarszczyłam czoło, zawisając drewnianą łyżką nad patelnią.
Tylko na kilka sekund, po upływie których rozgrzany tłuszcz prysnął, parząc mnie w nadgarstek, a tym samym wyrywając z zamyślenia.
Pewnie to tylko złudzenie. Może przez problemy, jakie mieli z Mateuszem.
Ich idylla trwała o wiele krócej, niż moja i Sebastiana. Już w kilka tygodni po przebudzeniu, Adam wyniósł się z sypialni Mateusza, zaczął go unikać. Cóż, w związkach homoseksualnych też ważne jest dopasowanie charakterów. Oni zgodni nie byli, ale nie zamierzałam się tym przejmować.
Nowy, stary świat był dziwny. Można było mieć szczęście i znaleźć swoją drugą połówkę, lub umrzeć bez niej. Może nie samotnie, ale samemu.
Mi i Sebastianowi nie układało się. Nie zamierzałam wpadać z tego powodu w depresję.
Nie po tym, jak usłyszałam że umieram, a nie umarłam. Widziałam śmierć rodziców i rodzeństwa i mimo braku nadziei na odzyskanie brata, który w panice uciekł z mieszkania, gdy tymczasem ja zostałam z trupami rodziców i gnijącą siostrą, ten odnalazł się. Teraz miał się świetnie i oczekiwał właśnie potomka.
– Popierdolone to – mruknęłam do siebie, nakładając do roztarganych bułek jajecznicę.
Adam nie jadł i pewnie już nie wróci do kuchni.
Zawinęłam bułki w folię aluminiową, nalałam herbaty do kubka termicznego i skierowałam się ku drzwiom.
– Jajecznica gotowa. – Rzuciłam na odchodnym. – Jedzcie i posprzątajcie kuchnię.
Wbiegłam po schodach do sypialni, przebrałam się w wygodne ciuchy. Legginsy, trampki, koszulka bez rękawów i bluza z kapturem na wszelki wypadek. Do plecaka wrzuciłam nóż, pistolet i kanapki.
– Smacznego. – Odpaliłam silnik, podałam Adamowi kanapki. – Mi też odpakuj, proszę.
Kątem oka przyglądałam się opiętym dżinsami udom. Nadgarstki też miał piękne. Ruszyłam w kierunku bramy wjazdowej, co jakiś czas zerkając na kolejne części ciała pasażera. Niektórzy dostają bonus od Matki Natury. Adam dostał cały ich pakiet. Nawet włosy miał cudne. Jeszcze wilgotne, czyli pewnie jest tuż po prysznicu. Westchnęłam i spojrzałam mu w oczy. Uśmiechał się, a właściwie chyba śmiał się ze mnie. Zacisnął usta, jakby starając się nie parsknąć, roześmiać w głos.
– No co? – Moja mina nie mogła wyrażać nic pozytywnego. – Ładny jesteś, to sobie ciebie oglądam.
– Spoko. – Podał mi do połowy odwiniętą z folii, bułkę. – Jak będziesz chciała zobaczyć więcej, to powiedz. – I roześmiał się. Nie miałam wyjścia, dołączyłam do niego.
Było mi głupio, ale o wiele bardziej radośnie i beztrosko. Pomyślałam o wszystkim, co przeżyłam z tym pięknym samcem. Również o tym, co on przeżył przeze mnie. Tym, że przeżył dzięki mnie.
– Czyli chcesz jechać do księgarni. – Dojechaliśmy do bramy. Adam wysiadł, by ją otworzyć, w końcu zamknąć za nami. – Ja potrzebuję przede wszystkim ciuchów. Dzieciakom też by się przydały. Aptekę odwiedzimy i wiesz co? – Wpadłam na idiotyczny pomysł. – Chcę biżuterię. Od lat nie miałam w uszach nic ładnego. – Kierunek hipermarket.
– To dobry kierunek. – Pokiwał głową i znów jakiś dziwny wyraz oczu zmienił jego jasne spojrzenie na moment. – Czyli cztery godziny jazdy przed nami. Powiedz, kiedy się zmęczysz. Zmienię cię za kierownicą. Dobrze, że pamiętam, jak się prowadzi auto. Niektórych rzeczy się nie zapomina.
Napisz pierwszą opinię o “Biała 2”