Poniżej fragment ebooka – cały dostępny jest w zakupie.
Od kiedy pamiętam, na samym skraju naszego osiedla, w ponurym domu otoczonym przez bujną roślinność mieszkał TEN mężczyzna.
My, dzieciaki, uwielbiałyśmy różnorakie opowieści o potworach, duchach i o samotniku, który już wtedy jawił nam się jako najgorszy koszmar.
Przybył do nas dziwnym statkiem, milczący i ponury. Po długiej naradzie Rada udzieliła mu pozwolenia na pozostanie w osadzie. Jedynej zresztą na tej dziwacznej planecie, która stała się naszym domem i nową ojczyzną.
Dopóki nie wybuchła wojna byliśmy bazą badawczą, mającą przygotować grunt pod kolonizację nowego miejsca. Potem wszystkie nasze cele przestały się liczyć. Musieliśmy przyzwyczaić się do myśli, że nie przybędzie kolejny transport z lekami czy sprzętem. Nasza ojczysta planeta przestała istnieć, a wraz z nią setki innych. Po całej ludzkości zostało zaledwie kilkanaście kolonii, rozproszonych w galaktyce, niemających ze sobą praktycznie żadnego kontaktu. Stary świat legł w gruzach. Do upadku doprowadziła go bratobójcza walka o władzę. Trzeba było budować wszystko od nowa, niemal od samych podstaw.
Z początku było tylko dwieście osób. Żadnych dzieci czy starców, wszyscy w sile wieku, z nielichym wykształceniem, przygotowani raczej do pracy naukowej niż walki o przetrwanie. Potem zaczęły rodzić się dzieci. Kiedy miałam jedenaście lat, było nas już nas znacznie więcej.
Wtedy też pojawił się nieznajomy. Znacznie później dowiedziałam się, że nie był sam. Trzech towarzyszy, którym nie udało się przeżyć, pochował na skraju nieprzebytej puszczy. Wśród nich była jego żona. Zamieszkał w jednym z pustych budynków, zbyt małym dla rodziny, ale wystarczającym dla niego samego. Odseparował się, odsunął, wszelkie kontakty z naszą małą społecznością ograniczając do minimum. Był żołnierzem, ponoć znakomitym pilotem, lecz tu i teraz jego umiejętności okazały się bezużyteczne. Mieliśmy tylko jeden, niewielkich rozmiarów statek, który służył kiedyś do patrolowania okolicy. A jego gwiezdny okręt doznał tak potężnej awarii, że już nigdy nie miał się wznieść w powietrze. Zwłaszcza bez zapasowych części, których i tak nie miał kto dostarczyć. Był więc skazany na nas, a my, chociaż niechętnie, przyjęliśmy go do swego grona. Prowadził życie samotnika, a pojawiał się wśród ludzi tak rzadko, że prawie o nim zapomnieliśmy. Tylko czasami, dzieciaki i młodzież zmyślali niestworzone, pełne grozy opowieści o przybyszu z innej galaktyki.
Pierwszy raz spotkałam go zupełnie przypadkowo. Miałam wtedy piętnaście lat. Uwielbiałam spacery w poszukiwaniu roślin o leczniczych właściwościach, bo chociaż na razie nie brakowało nam lekarstw, to na wszelki wypadek nie zaprzestano poznawania bogactw, które mogła nam zaoferować nasza nowa Ziemia. Wracając, spostrzegłam, że zbiera się na burzę. I to całkiem nielichą. Nie przeraziło mnie to, chociaż zaniepokoiło. Przyspieszyłam, a kiedy poczułam na twarzy pierwsze krople deszczu, zaczęłam biec. I wtedy potknęłam się o wystający ponad ziemię korzeń drzewa. Miałam pecha, bo upadek zaowocował zwichnięciem kostki. Cicho pojękując, w strugach ulewnego deszczu, posuwałam się powoli naprzód.
Nagle przystanęłam. Za wodną kurtyną dostrzegłam masywną sylwetkę mężczyzny. Szedł w moim kierunku. Przestraszona, cicho krzyknęłam, usiłując się wycofać i uciec. Na próżno. Dopadł mnie i bez słowa wziął na ręce. Spod kaptura naciągniętego na głowę, niewiele szczegółów dawało się zauważyć. Ogorzała twarz z bujnym zarostem. Kosmyki ciemnych włosów, czerń przeplatana srebrem. Oczy o ponurym wejrzeniu. Nie był potworem, jakim przedstawialiśmy go w swych opowieściach, ale nie był też podobny do nikogo, kogo dane mi było spotkać w przeciągu mego krótkiego życia. Drżąc i z zimna, i od nadmiaru emocji, przytuliłam się do muskularnej piersi, wsłuchałam w bicie serca. Czasami unosiłam głowę, sprawdzając czy na pewno idziemy do osady. I zadziwiło mnie, że bez problemu trafił prosto do mego domu. Postawił na progu i bez słowa, nie czekając na podziękowania, odszedł.
Później wiele razy próbowałam go obserwować. Na próżno, bo na wpół zrujnowany budynek, zatopiony w bujnej roślinności, wydawał się być niezamieszkany. Wokół panowała niczym niezmącona cisza i tylko raz udało mi się dostrzec cień gospodarza. Z czasem zjawiałam się coraz rzadziej. W końcu przestałam tam chodzić, chociaż nie zapomniałam o tajemniczym nieznajomym.
Okazało się, że on o mnie również.
***
– Aydryn, zobacz! Zagoiło się!
Wątły dziesięciolatek z dumą prezentował świeżo co zabliźnioną ranę. Oderwałam się od mikroskopu i w skupieniu oglądałam szramę otoczoną zaróżowioną skórą.
– Nareszcie – odetchnęłam z ulgą, klepiąc go po ramieniu. – Obawiałam się, że to jakiś nowy szczep bakterii. Wtedy musiałabym użyć nano, a mamy ich tak mało, została zaledwie resztka – westchnęłam.
Pokiwał głową symulując zrozumienie, chociaż wiedziałam, że bardziej jest zajęty faktem, czy będzie mógł zagrać dziś wieczorem w meczu.
– Możesz – odpowiedziałam na niewypowiedziane pytanie. – Tylko trzeba to odpowiednio zabezpieczyć.
– Dobrze – wyszczerzył zęby w uśmiechu i już go nie było.
Zostałam sama w pomieszczeniu będącym jednocześnie laboratorium, izbą przyjęć, jak i mini szpitalem. W jednym z narożników stała kapsuła wykonująca wszelkie operacje. Rzadko z niej korzystaliśmy, bo potrzebowała mocnego źródła zasilania. Prawie połowy tego, co wykorzystywała cała osada przez pół roku. Dlatego uruchamiana była jedynie w bardzo pilnych przypadkach, a na co dzień korzystałam ze swojej wiedzy i umiejętności przekazanych przez poprzedniego medyka.
Nie byłam jedyną lekarką. Prócz mnie do wykonywania tego zawodu wybrano jeszcze cztery osoby. Tak, wybrano. Było nas zbyt mało, aby ktokolwiek mógł się kierować własnymi upodobaniami. Wszystko starannie planowano i to z wieloletnim wyprzedzeniem. Uprawy, wykorzystanie posiadanych zasobów, naukę, zdobywanie określonych umiejętności, a nawet życie osobiste. Okrutne, lecz tylko tak mogliśmy przetrwać, tworząc podwaliny dla czegoś większego.
Westchnęłam. Za miesiąc miał się odbyć mój ślub. Dwa słowa, które zupełnie nie odzwierciedlały prawdziwej sytuacji. Ślub? Żaden ślub, a formalne zawarcie związku w celu spłodzenia jak najlepszego potomstwa. Na dodatek poprzedzone nie zalotami, a badaniami genetycznymi. Mężczyzna, którego mi przeznaczono miał już partnerkę, pięcioro dzieci i prawie połowę życia za sobą. Był starszy od mojej matki i od mojego ojca. Spotkałam się z nim tylko jeden raz i wspominam to z niechęcią. Wysoki, kościsty i surowy. Zadufany w sobie. Gdy na mnie patrzył, wykrzywiał usta w taki sposób, jakbym była ohydną pokraką. Nie byłam, lecz dla niego nie miało to chyba znaczenia.
W zasadzie mogłam poprosić o sztuczne zapłodnienie. Skoro liczyły się tylko jego plemniki, tylko jego materiał genetyczny, to co za różnica, w jaki sposób go pozyskam? A jednak ten pomysł budził we mnie znacznie większą niechęć. My nie uprawialiśmy seksu dla przyjemności, a moją pierwszą miłość skutecznie wybito mi z głowy, bo byliśmy zbyt blisko spokrewnieni. Teraz wiedziałam, że nie tylko nie była to prawdziwa miłość, ale także rozumiałam powód, dlaczego tak uczyniono. Żadnych odstępstw, gdy w grę wchodziła nasza i tak już niepewna przyszłość.
– Aydryn? – Do środka wszedł Kefal, jeden z moich starszych braci. – Jesteś zajęta?
– W zasadzie to nie. Badałam tylko próbki – wzruszyłam ramionami. – Coś ważnego?
– Tak. Rada cię wzywa. Chyba wydarzyło się coś złego.–
– Co? – Poderwałam się, sięgając po płaszcz, bo pogoda o tej porze roku była niepewna i w dosłownie w każdej chwili mógł spaść deszcz.
– Wiesz, że od prawie doby nie mieliśmy kontaktu z ekspedycją, która udała się na południe?
– Wiem. – Wyszliśmy z kwatery medycznej, kierując się ku centrum osady, tam gdzie zlokalizowano wysoki, cylindryczny budynek. – Nie mieliście? To znaczy, że już macie?
– Niezupełnie – zakłopotał się. Wiedziałam dlaczego. Ekspedycją dowodził mój przyszły mąż. Gdy pomyślałam, że być może zginął, poczułam nagłą, nieoczekiwaną ulgę. I zaraz potem zganiłam się za tak niegodziwe myśli.
– A co dokładnie oznacza w tym wypadku słowo „niezupełnie”?
– Wróciła tylko jedna osoba. I to nie był Pirel.
Weszliśmy do budynku. Jego gładkie ściany pięły się w górę, tylko gdzie niegdzie przez wąskie okna wpadały do środka złociste promienie słońca. Mrok rozjaśniała ogromna kula zawieszona tuż pod sufitem.
Cała Rada już tu była. Lecz spośród panującej wrzawy różnych głosów, dotarły do mnie dwa fakty. Straciliśmy pięcioro ludzi, w tym jednego lekarza i oczywiście mojego niedoszłego małżonka. Usiadłam z boku, uważnie obserwując rozwój sytuacji, gdy ktoś pociągnął mnie za rękaw.
– Tak? – Znałam tę kobietę. Siwe włosy, krępa sylwetka. Mojra, botanik.
– Etan potrzebuje pomocy.
– Etan? – zmarszczyłam brwi. – Nie bardzo wiem… – I nagle zrozumiałam. No tak, Etan. – Serio? Potrzebuje pomocy? To chyba pierwszy raz odkąd do nas przybył?
– Drugi. Pierwszy był na samym początku, bo kiedy się zjawił, był ciężko ranny.
– Powinien przyjść do mnie, a nie na odwrót.
– Wiem, tylko że to wyjątkowo uparty drań. Wiesz, że raz w tygodniu zagląda do niego jeden ze strażników. Tak na wszelki wypadek. Tym razem zastał go leżącego na podłodze, nieprzytomnego.
– Nieprzytomnego? – Wyślizgnęłam się z pomieszczenia, a za mną Mojra. – Mam nadzieję, że nie zauważą mojej nieobecności? W końcu powinnam opłakiwać niedoszłego małżonka – dodałam z ironią.
– Jakiego tam małżonka – mruknęła. – Jesteś zbyt romantyczna. To tylko dawca nasienia.
– Pewnie masz rację, ale chociaż tak właśnie myślę, to te słowa nie potrafią mi przejść przez usta. Pójdziesz ze mną?
– Nie mogę, lecz jeśli będziesz potrzebowała pomocy, wezwij strażników.
Skinęłam głową, z niepokojem patrząc w niebo. Zapowiadała się potężna burza i jeszcze większa ulewa. Do celu miałam dziesięć minut spacerkiem, szybkim marszem znacznie mniej, ale musiałam jeszcze wstąpić po kilka rzeczy do gabinetu. Nie zajęło mi to dużo czasu. Prawie dotarłam na miejsce, gdy spadły pierwsze krople deszczu. Nad moją głową rozległ się potężny łoskot, a jednocześnie świat rozbłysnął ostrym blaskiem.
Budynek jak każdy inny. Prosta bryła prostopadłościanu, otoczona nieuporządkowanym ogrodem, zielonym chaosem. Weszłam bez pukania i znalazłam się w półmroku. W środku było niezwykle cicho, w przeciwieństwie do szaleństwa, które rozpętało się na zewnątrz. Pachniało burzą, deszczem i roślinami. Jak w ogrodzie. Długi wąski, korytarz, z niewielkimi luksferami na suficie, przez które wpadało dzienne światło. Lecz nie teraz. Drzwi po prawej, po lewej i na wprost. Wybrałam jedne z nich. Położyłam dłoń na klamce i wtedy po raz pierwszy pojawił się strach. Chociaż może to zbyt wielkie słowo. To raczej był niepokój, obawa przed tym, co zastanę. I nadzieja, że tajemnica przestanie być tajemnicą. Uśmiechnęłam się lekko i weszłam do pomieszczenia, co do którego przypuszczałam, że jest sypialnią.
Nie leżał już nieprzytomny.
Siedział na brzegu łóżka, z twarzą ukrytą w złączonych dłoniach. Półdługie włosy opadały mu w nieładzie na szerokie ramiona, pot perlił się na skórze. Był nagi, chociaż te najbardziej intymne miejsce okrywał skraj prześcieradła.
Napisz pierwszą opinię o “Płomień – ebook”