Fragment
Dwadzieścia cholernych lat…
Odetchnął głęboko, po czym ze znużeniem otarł twarz. Skostniałe z zimna palce dotknęły poharatanego policzka, blizn, których nigdy się nie pozbył. Chociaż nie one były najgorsze. Znacznie więcej cierpienia dostarczały inne, te, których nikt nie mógł dostrzec. Oszpecone ciało było najmniejszym problemem, czymś, do czego już dawno przywykł. Pokancerowana dusza… Te rany nigdy się nie zabliźnią, nie przestaną boleć.
Czas na powrót, czas na zemstę. Czas, aby doznać odrobiny ukojenia, bo na więcej nie liczył. Od dnia, w którym jego ojciec opuścił więzienne mury, starannie planowali całą akcję. Ponad dwanaście miesięcy, lecz było warto. Oboje jednakowo złaknieni odwetu na człowieku, który zniszczył ich życie.
Zadrżał nie tylko z zimna. To był dreszcz oczekiwania na coś wspaniałego, na coś, o czym marzył od momentu, gdy obudził się w szpitalu, z nogami w gipsie, z twarzą i połową tułowia pokrytą ranami od oparzeń. Dokładnie w pierwszy dzień świąt Bożego Narodzenia, gdy za oknem biel otuliła rozświetlony cichym i sytym szczęściem świat, świat, który pozostał tak okrutnie obojętny na cierpienie dziesięcioletniego chłopca.
Przeżywał nieludzkie katusze, a po szpitalnych korytarzach niosło się echo jego okrzyku: mamusiu! Nadaremnie. Później wołał i ojca, wykrzykiwał imię siostrzyczki. Bez rezultatu, chyba że za taki należy uznać podanie mu środków uspokajających.
Pusty dom, do którego wrócił. Noce, podczas których kulił się pod kołdrą, cicho łkając. Zacięty w swym gniewie, planujący zemstę ojciec. Szkoda, że nie pomyślał wtedy o synu, tak bardzo potrzebującym pomocy i pocieszenia. Może nie trafiłby do więzienia na tyle długich lat? Może ich życie w końcu wróciłoby na wcześniejsze tory?
Zemsta okazała się chybionym posunięciem, a ojciec trafił za kratki z zarzutem usiłowania zabójstwa. Jego syn do sierocińca, bo kto chciałby takie dziecko? A człowiek, który spowodował wypadek, wsiadając za kółko w nietrzeźwym stanie? Nie poniósł żadnych konsekwencji. Więcej, wspinał się po szczeblach kariery, by teraz, dwadzieścia lat później znaleźć się wśród najbogatszych i najbardziej wpływowych Polaków.
Żadnej kary, żadnych wyrzutów sumienia, żadnego zadośćuczynienia. Zabił dwie osoby, dwóm innym zniszczył życie i nic. To bolało znacznie bardziej, bo pokazywało, jak bardzo świat bywał niesprawiedliwy.
Dlatego sprawiedliwość musieli wymierzyć sami.
Odwrócił się plecami do rozszalałego mrocznego żywiołu i zaczął iść w kierunku wydm. Pomiędzy wysokimi drzewami, które teraz falowały, poruszając się w czymś na kształt pełnego ekstazy, dzikiego tańca, stał niewielki, odrapany budynek. Na wysokim klifie, prawdopodobnie skazany wkrótce na zniszczenie, bo morze kawałek po kawałku pochłaniało brzeg. Było tak samo nieubłagane, jak oni, dwóch mężczyzn, połączonych pragnieniem zemsty.
Przez chwilę Wojtek zastanowił się, jak wyglądałoby jego życie, gdyby nie tamten wypadek. Pewnie całkiem normalnie. Ktoś inny wykrzywiłby twarz. Normalnie? Ale on tęsknił do takiej normalności. Pragnął kogoś do kochania i kogoś, kogo i on mógłby kochać. Tęsknił do całkiem zwyczajnych problemów, do marudzących, brykających pociech, do śniadań przy wspólnym stole, do wigilijnej wieczerzy, którą tak mgliście pamiętał. Pełnej ciepła, miłości, apetycznych zapachów i szeleszczącego papieru, w który opakowane były prezenty.
Bo on nie miał nic. Jedynie tamte wyblakłe wspomnienia i cały ocean bezkresnego cierpienia, najpierw fizycznego, teraz już tylko psychicznego.
Drzwi za nim z furią zamknął wściekły wiatr. Wojtek otrzepał kurtkę z topniejących płatków śniegu, po czym odwiesił ją w rogu pomieszczenia. Potem skierował się ku kuchni, gdzie przy odrapanym stole siedział zamyślony ojciec.
– Zaczynamy? – zapytał, chociaż znał odpowiedź.
– Tak. Jesteś gotowy?
– Od wielu lat. – Usiadł naprzeciwko, sięgając po kubek z zimną kawą. – Mamy trzy dni, prawda?
– Może mniej, jeśli trafią na nasz trop. Niby wszystko zaplanowałem, lecz nigdy nie wiadomo, co się może wydarzyć. Na pewno mamy ten wieczór. Potem – wzruszył ramionami – potem to już obojętne.