Fragment
Dziedziniec zamku skąpany był w czerwieni zachodu słońca i ludzkiej krwi. Wśród nieruchomo leżących ciał rozciągały się szkarłatne kałuże, przypominające tafle jeziora, których gładka powierzchnia nie marszczyła się pomimo lekkich podmuchów wiatru. Za to przeglądało się w nich oblane purpurą niebo, a jego czerwone promienie omiatały plac zasłany szczątkami ludzi i zwierząt. Bitewny zgiełk zastąpiła cisza; gdzieniegdzie było słychać jedynie łkanie lub pojękiwania rannych, sprawnie dobijanych przez kilku milczących, ponurych mężczyzn. Tylko jeden z oprawców stał nieruchomo pośrodku tego pobojowiska, a ślady zaschniętej krwi pokrywały go od stóp do głów. Miecz, który trzymał w opuszczonej dłoni, zbroczony był nią po rękojeść. Na prawym udzie widać było prowizoryczny opatrunek, ale mężczyzna krwawił jeszcze z przynajmniej pół tuzina lżejszych ran. Pod okapem spiczastego hełmu, widniała pociągła twarz, której klasyczne piękno mogłoby wzbudzić podziw u patrzącego, gdyby niemalujący się na niej całkowity brak ludzkich uczuć. Te rysy nie zdradzały śladu słabości, litości, dobroci czy okrucieństwa. W tej twarzy będącej niczym marmurowa maska jedynie oczy, tak ciemne, że prawie czarne, błyszczały triumfem z powodu odniesionego zwycięstwa. A choć mężczyzna nosił zwyczajne ubranie wojownika, coś w jego postawie świadczyło o tym, że nie był pospolitym najemnikiem.
Gdy nad jego głową rozległ się złowrogi dźwięk, powoli spojrzał w górę, na krążące nad zamkiem sępy, które z łopotem piór opadały na posiekane ciała. Nie przestraszyła ich nawet obecność milczącej drużyny, powoli gromadzącej się wokół swego dowódcy. Przed nimi ostatnia walka. Resztki obrońców i pozostali przy życiu członkowie rodziny królewskiej schronili się w wieży. Jej lśniąca kolumna wzbijała się w rozświetlone czerwienią niebo, smukła, prawie zupełnie pozbawiona okien, u góry zwieńczona rzędem marmurowych gargulców. Z pozoru całkowicie niedostępna, bo drzwi zaryglowano od środka. Ale pozory lubią mylić.
Nie upłynęły nawet dwa kwadranse, gdy potężne wierzeje z grubych bali drgnęły. Zgromadzony przed nimi tłum wojowników zamruczał z aprobatą. Ich przywódca nawet się nie poruszył, chociaż w głębi duszy z niecierpliwością oczekiwał na moment, gdy będzie mógł usunąć ostatnią przeszkodę na drodze do tronu. Jego twarz nadal przypominała kamienną maskę, chociaż gdy w końcu olbrzymie wrota poddały się, przebiegł przez nią dziwny skurcz.
To on pierwszy wszedł do środka. Zawsze tak robił i dlatego szybko zyskał sobie szacunek podległych mu żołnierzy. Szybkim krokiem przemierzył puste komnaty, pokonał schody wiodące na górę. W prawej dłoni dzierżył miecz, z którego skapywały czerwone krople. Ubranie miał ubrudzone krwią, liczne zadrapania na twarzy, błoto na butach, ale w oczach prawdziwy ogień zwycięzcy.
Nareszcie! Nareszcie zrealizował swój największy plan. Wróg nie miał najmniejszych szans, zresztą mięczak zasiadający na tronie nie był zdolny do żadnego sprzeciwu. Pozostała jeszcze jego córka. Ta, którą właśnie zamierzał zabić. Co prawda siedmioletnie dziecko nie stanowiło zagrożenia, ale wolał się zabezpieczyć. W przyszłości mogła stać się największym wrogiem, była wszakże prawowitą następczynią tronu.
Dotarł do celu, na samą górę. Za jego plecami zgromadzili się żołnierze, czekając na dalsze rozkazy. Wskazał na kolejne, mocne, dębowe drzwi. Bez zbędnych pytań kilku mężczyzn przystąpiło do likwidacji przeszkody. Nie trwało to długo. Wkrótce wkroczył do obszernej komnaty, w której kuliło się kilka kobiet, otaczając zapłakaną dziewczynkę. Podszedł bliżej, gestem nakazując się im odsunąć. I wtedy za jego plecami rozległ się chłodny, pełen arogancji głos.
– Generale! Nasza umowa nie zawierała przyzwolenia na mordowanie dzieci.
Błyskawicznie się obrócił, stając oko w oko z jednym z wielmożów, którzy go popierali. Lord Vacon odwzajemnił jego rozwścieczone spojrzenie, a kiedy w komnacie pojawiło się kilku innych wielmożów, mężczyzna wiedział, że przegrał. Nie miał wystarczającej liczby żołnierzy, aby teraz przeciwstawić się takim przeciwnikom. W zasadzie to swój sukces zawdzięczał w dużej mierze ich poparciu.
– Mam objąć tron – powiedział krótko. – A co z nią? Za kilka lat będzie się błąkać po kraju i nawoływać do buntu.
– Jeśli ją zabijesz, możesz stracić znacznie więcej. Zresztą, przypomnij sobie nasze ustalenia. Dziewczynce nie ma prawa spać włos z głowy.
– Co z nią zrobicie?
– Umieścimy w klasztorze, a kiedy nadejdzie odpowiednia pora, przyjmie śluby. Nie będzie ci zagrażać, chyba że sam się o to postarasz.
Ostatnie słowa zawierały ukryte ostrzeżenie. Doskonale wiedział, co tak naprawdę oznaczały. Jeśli zbuntuje się przeciwko swoim sojusznikom, oni wyciągną asa z rękawa, córkę króla, prawowitą władczynię tego kraju. Uśmiechnął się ponuro. Trudno, nie zabije jej dziś ani jutro. Ale za kilka lat, kto wie? Będzie miał mnóstwo czasu, aby obmyślić kolejny plan, aby wyrwać się spod kurateli swych obecnych popleczników. Spojrzał na bladą, umazaną łzami twarz dziewczynki. Ta odważnie odpowiedziała na jego spojrzenie, unosząc dumnie podbródek. O, tak. Im szybciej jej się pozbędzie, tym szybciej poczuje się bezpieczny. Na razie musiał pogodzić się z porażką. Jednak jeśli wielmoże, jeśli lord Vacon myśleli, że się podda, że będzie rządził według ich widzimisię, to grubo się mylili.
– Jest wasza – burknął, chowając miecz do pochwy. Odwrócił się na pięcie i wyszedł. Nie miał tutaj już nic do roboty. Czas świętować zwycięstwo.