Fragment
Poprawiłem ułożenie marynarki i oparłem łokieć na wezgłowiu siedzenia przede mną. Przejściem poruszała się kobieta z dwójką rozwrzeszczanych bachorów, które nie powinny znaleźć się na pokładzie samolotu przez wrodzoną wściekliznę. Mieli ją. Jako pasażer próbujący zaznać odrobiny ciszy, byłem tego świadkiem. Od Stambułu aż po Sankt Petersburg. Niestety, taki panował klimat. Naszej firmie odmówiono możliwości lądowania w Pułkowie, a ta, należąca do naszego kontrahenta, otrzymała zakaz podstawienia własnej maszyny na Charles de Gaulle. Podróż przez Turcję była jedynym wyjściem, aby móc się przemieścić do Rosji. Szkoda, że wśród niewyżytej hołoty.
– Zapraszam – oznajmiła entuzjastycznie stewardessa i machnęła dłonią.
Poprawiłem krawat i zadarłem podbródek, udając, że to nie do mnie. W sumie miałem nadzieję, że to dziewczę nie machnęło na mnie dłonią jak do szczeniaka z informacją o podaniu psiej karmy.
Ruszyłem dopiero wtedy, kiedy wszyscy ludzie z tylnej części samolotu opuścili pokład. Nie spiesząc się, wyciągnąłem bagaż podręczny i powoli skierowałem kroki do wyjścia.
– Hew ju e najs dej
– İyi günler, miłego dnia – mruknąłem w jej ojczystym języku z o wiele lepszym akcentem pomimo niespełna dwugodzinnej nauki podstawowych słówek podczas lotu.
Wszedłem do rękawa i od razu narzuciłem na siebie płaszcz. Wprawdzie korytarz łączący samolot z halą przylotów był przejściem osłoniętym, ale petersburski mróz i tak się wdzierał, obniżając temperaturę. Kiedy wszyscy skupili się na znalezieniu walizek, ruszyłem w kierunku wyjścia. Z wielką ulgą minąłem motłoch, z którym musiałem lecieć. Zwłaszcza babsko i jej dwie latorośle. Ominąłem pomieszczenie celnicze, a że nie posiadałem nic do oclenia, przeszedłem obok i skierowałem się ku wyjściu z hali przylotów.
Przeorganizowano ją. Zmniejszono ilość kiosków z celnikami, poszerzając korytarz. Było źle. Rosja nie należała już do centrum podróży dla obcych nacji. Podszedłem do pierwszej wolnej budki.
– Dokumenty – zwrócił się do mnie niecierpliwym głosem celnik i wyciągnął dłoń. Nie przeszkadzało mi, że zagaił po rosyjsku. Znałem ten język w podobnym stopniu, co francuski.
Odchyliłem połę płaszcza i podałem mu paszport z biletem.
– Proszę uzupełnić dokument podróżny – polecił i wskazał na małą karteczkę.
Chwyciłem świstek papieru, wyciągnąłem własny długopis i zacząłem uzupełniać standardowe bzdury, które trzeba było podać do propagandowych statystyk o niczym.
– Na długo? – zapytał mężczyzna i podbił paszport.
– Dwa dni – odpowiedziałem zamyślony. – Być może trzy, to podróż biznesowa.
– To wyczytałem sam, panie Ojeda – skwitował jakby odrobinę dostojniej. – Coś do oclenia?
– Nie, jak zawsze – westchnąłem. Byłem zmęczony zbyt długim lotem i ponad dwugodzinnym nicnierobieniem w Stambule.
– Przepisy się zmieniły – upomniał mnie, ale bardzo grzecznie.
Wprawdzie stosunki francusko-rosyjskie nie należały do przyjaznych, ale w wizie biznesowej widniała nazwa firmy „Medic Sistema”. Była ona oligarchią w innowacyjnych metodach dializ. Celnik zdawał sobie sprawę, że nie zostałem zaproszony, by sprzątać im powierzchnie płaskie w jednej z klinik.
– Nie – powtórzyłem z wyraźnym naciskiem na słowo.
– Miłego pobytu w Sankt Petersburgu. – Podał mi dokumenty i uśmiechnął się delikatnie.
– Dziękuję – wykrzesałem z siebie z wielkim trudem i ruszyłem do wyjścia.
Moja wiza nie została wydana w celu miłego, towarzyskiego spotkania. Przez kolejne pakiety sankcji, które od dwóch lat wylatywały niczym króliki z kapelusza, mieliśmy coraz większe problemy na granicach. Obecną sytuację gospodarczą pomiędzy krajami Europy a Rosją mógłbym nazwać w skrócie – zimną wojną.
Doczepiano się do wszystkiego. Czara goryczy się przelała, kiedy litewscy celnicy z Šalčininkai zarekwirowali worki do dializ. Worki! I nadano im status podwójnego zastosowania.
Towar o wartości stu tysięcy euro nie wrócił do nas i nie został opłacony przez odbiorcę. Kto na tym stracił? Medical Silver – moja firma. I pośrednio Medic Sistema, bo mieli maszyny do dializ, a worki musieli zakupić od chińskiego producenta. Zamiennik niby sobie radził, ale nie do końca. I tylko dzięki jego kiepskiej jakości wciąż miałem szansę zaproponować swojemu odbiorcy to, z czym tu przyjechałem.
– Panie Ojeda!
Spojrzałem w bok i dostrzegłem transparent z nazwą swojej firmy. Podszedłem do mężczyzny, który go trzymał.
– Witaj, Sasza. – Podałem mężczyźnie dłoń. – Ile na minusie?
– Tylko dziesięć – odparł z uśmiechem kierowca. – Wziąłem dla pana szalik i czapkę.
– Podziękuję. – Pokręciłem głową, odmawiając grzecznie. – Daleko zaparkowałeś?
W Pułkowie, podobnie jak na większości rosyjskich lotnisk, był kategoryczny zakaz parkowania pojazdów nieuprzywilejowanych. Od tego były wyznaczone strefy, ale tylko dla aut, które poddały się rewizji. A ta, wiadomo, bywała długa i mozolna. Nie zdziwiłbym się, gdyby mężczyzna zaparkował kilometr dalej, aby nie być zmuszonym do wielogodzinnego oczekiwania na kontrolę.
– Samochód stoi na parkingu – poinformował mnie z radością. – Pan Wasin się niecierpliwi.
Też bym się niecierpliwił, gdybym obiecał milionom ludzi, że będą mieli dializy.
– Każdy z nas jest zniecierpliwiony – westchnąłem. – Proszę prowadzić.
Kierowca chciał odebrać ode mnie bagaż, ale pokręciłem głową na znak, że sobie poradzę. W końcu ruszyliśmy w kierunku wyjścia, a kiedy drzwi się rozsunęły, pożałowałem. Mogłem schować dumę do kieszeni i założyć syberyjkę. Zwiodła mnie liczba na minusie. Tylko dziesięć, przecież nie było tak zimno. Zapomniałem, że w Rosji, przez wilgotność powietrza, odczuwalna temperatura wydawała się dwukrotnie niższa.
Saszka otworzył automatycznie bagażnik pojazdu. Nie pozwoliłem, aby wziął ode mnie bagaż i go włożył. Miałem ręce, radziłem sobie, a do snobów nie należałem. Poza tym lubiłem Saszę. Znałem go od dziesięciu lat. Nie raz i nie dwa odbierał mnie i swojego szefa z klubu. Zawsze uprzejmy, pogodny i – co najważniejsze – niezadający pytań. Głupich pytań. Doceniałem to za każdym razem, a zwłaszcza dzisiaj. Chciałem odpocząć. Pobudka w środku nocy, ponad dwugodzinna podróż do Paryża, odprawa na lotnisku, lot, czekanie w Stambule, kolejna podróż, odprawa w Rosji. Byłem wykończony.
– Pan Wasin prosił, abym najpierw przywiózł pana do siedziby firmy – poinformował kierowca, kiedy już wyjechał z parkingu lotniska, gdzie minęliśmy ostatnią kontrolę celną.
– Wspominał – mruknąłem i potarłem palcami wskazującymi skronie. Wolałbym odpocząć, ale sprawa, przez którą zdecydowałem się na podróż do Rosji, była ponad moje chwilowe zmęczenie.
– Będziemy w niespełna pół godziny – zapewnił.
– Wiem – westchnąłem znużony.
Więcej nie rozmawialiśmy. Jak wspomniałem, lubiłem go między innymi za to.
Przykleiłem wzrok do krajobrazu za oknem i podziwiałem majaczące w oddali budowle zbliżającego się miasta. Siedziba Medic Sistema była ulokowana na Moskowskiej. To oznaczało, że po wyjeździe z Pułkowa mieliśmy cały czas cztery pasy ruchu. Obejrzałem się, kiedy po prawej stronie mijaliśmy Gazpromneft. Zaskoczyła mnie ilość pojazdów, a także kolejka do tankowania. I cena!
– Sankcje – zakomunikował Sasza. – Niby się o tym nie mówi. – Zawstydził się. – Ale te dwa lata dały nam w kość.
– Wojny bywają kosztowne – mruknąłem. Nie byłem zwolennikiem ochłodzenia stosunków. Nie byłem ani za Rosją, ani za Ukrainą. Byłem za biznesem, by kwitł i się rozwijał. Zawsze za jednostką, nigdy za politycznym przekazem.
– Jeszcze miesiąc i ją wygramy – zaśmiał się. – Odzyskamy, co nasze, odbudujemy gospodarkę.
Nie skomentowałem. W Rosji panowała bardzo silna propaganda. Swego czasu Rosjanie wierzyli, że europejskie sankcje zniszczą Europę. Czas pokazał, że Europa ma się dobrze. Za to Rosja musiała przerzucić się na chińskie podróby, za które płaciła w dolarach, a wartość rubla spadła tak diametralnie, że doprowadziło to do zniszczenia klasy średniej. Wielka oligarchia opierała się na kilku procentach bogaczy. Reszta społeczeństwa płaciła niedostatkiem za decyzje rządu. Wciąż jednak wierzyli w swego przywódcę.
Mijane na Pułkowskiej Technopolis świeciło pustkami, co było zaprzeczeniem teorii Saszy, ale o tym też nie wspomniałem. Dalej siedziby Mazdy i Volvo – puste. Pozostały po nich jedynie znaki towarowe na opuszczonych budynkach.
Wjechaliśmy na rondo, gdzie mieścił się Pomnik Bohaterskich Obrońców Leningradu, a w nim Państwowe Muzeum Historii Petersburga. Od tego miejsca miasto przypominało swój dawny styl. Tętniło życiem, a nowoczesne budowle były wymieszane ze zrewitalizowaną częścią powojennych kamienic.
W końcu Sasza skręcił delikatnie w prawo i wjechał w uliczkę dojazdową. Zatrzymał się przed samym budynkiem Medic Sistema i obrócił głowę ku mnie.
– Jestem do dalszej dyspozycji – poinformował uprzejmie, ale dostrzegłem w jego oczach smutek.
– Zbliża się osiemnasta – skwitowałem, zerknąwszy na smartwatcha. – Trafię do hotelu.
– Szanuję pracę, jaką udało mi się utrzymać – odparł z odrobiną zawstydzenia. Nie wstydził się swego wieku ani tego, że jest zmuszany do nadgodzin. Było mu wstyd za kraj. Do tego właśnie doprowadzi wojna. Do strachu i biedy.
– A więc do zobaczenia – westchnąłem i wysiadłem z pojazdu, z którego zabrałem jedynie przewieszaną torbę z laptopem i dokumentami. Mróz uderzył mnie prosto w twarz i naprawdę miałem ochotę poprosić o syberyjkę. Starannie ułożona fryzura jednak zdecydowanie mnie od tego powstrzymała. Osłoniłem się kołnierzem płaszcza i żwawo ruszyłem do wejścia budynku.
W poczekalni przywitało mnie ciepło i piękna kobieta z przyklejonym do twarzy uśmiechem. Gdy mnie dostrzegła, zerwała się energicznie z fotela i wyszła zza wyspy.
– Panie Ojeda, czekaliśmy – zaszczebiotała sztucznie łamaną angielszczyzną.
– Dzień dobry – przywitałem się twardym „Privet”, pokazując, że świetnie posługuję się jej ojczystym językiem.
– Dzień dobry – mruknęła zawstydzona swoim nietaktem. – Zapraszam do biura szefa.
Uśmiechnąłem się kącikami ust, kiedy kobieta, zamiast powiedzieć „gabinet”, użyła naprzemiennej nazwy „ofis”. Rosjanie mieli tendencję do podkreślania, że są mocarstwem, a jednocześnie z wielką łatwością zangielszczali swój ojczysty język. Oczami wyobraźni widziałem Putina, który opowiada o potędze wielkiej Rosji, a w tle leci zachodnie Modern Talking, sam prezydent zaś zajada się hamburgerem z McDonalda i popija Coca-Colę.
Z rozmyślań nad rosyjską polityką wyrywało mnie otwarcie drzwi biura przez sekretarkę i pucołowata twarz mojego kontrahenta – Borisa Wasina.
– Silvestre, przyjacielu! – Właściciel Medic Sistema uśmiechnął się szeroko, rozłożył ręce i ruszył w moim kierunku.
– Bez przesady z tą wylewnością – zażartowałem uprzejmie i poklepałem go po ramieniu. Nienawidziłem, gdy on pchał usta do cmokania się w policzki. Ach, te rosyjskie nawyki. Mało biznesowe, jeszcze mniej profesjonalne.
– Przejdziemy od razu do konferencyjnej. – Puścił mi oko i zarechotał rubasznie, a jego brzuch zaczął podskakiwać. Był człowiekiem o niewielkim wzroście, za to z okazałym mięśniem piwnym. – Założyłem, że jesteś głodny i spragniony.
– Niepotrzebnie – mruknąłem zmęczonym głosem. – Jadłem w Stambule.
– A weź – prychnął. – Te ich tureckie kebaby i inne świństwo! Kiełbasa! Przecież lubisz naszą rosyjską palcówkę. – Spojrzał na mnie, wyczekując potwierdzenia.
– Lubię – odparłem litościwie.
Naprawdę lubiłem rosyjską kuchnię. Była ciężka i tłusta, ale podana z wódką szybko się trawiła. Raz na dwa lata przecież mogłem sobie pozwolić na odpust zupełny i nie zaglądać w kalkulator mikro-makro.
Przeszliśmy do konferencyjnej, gdzie uśmiechnąłem się litościwie na widok suto zastawionego stołu. Przyjaciel przesadził. Wiem, chciał mnie ugościć, ale przesadził. To była wystawna kolacja dla dziesięciu osób, a nie dwóch. Chyba że miał zamiar zjeść za dziewięciu, to w takim razie było w sam raz.
Zaproszony do stołu zająłem się jedzeniem, ale wcześniej wznieśliśmy toast za nasze spotkanie. Od kiedy wybuchła wojna, nie mieliśmy okazji się widzieć, a i sytuacja nas do tego nie zmuszała. Przez dwa ostatnie lata z wielką skutecznością udawało nam się współpracować za pomocą komunikatorów. I gdyby nie problem na litewskiej granicy, nasz sposób komunikacji egzystowałby w obranej formie.
– Tutaj masz pozwolenie L143 – zaznaczyłem na wstępie, zanim rozpocząłem kolację. – Ten dokument świadczy o tym, że otrzymaliście zezwolenie na przywóz na podstawie artykułu…
– Silvestre – wszedł mi w słowo i spojrzał na mnie z pobłażaniem. – Czy ten dokument świadczy o tym, że worki z tworzyw sztucznych są do celów medycznych, a nie, bo ja wiem, uduszenia ukraińskiego żołnierza? – Zaśmiał się ohydnie.
– Tak – potwierdziłem szybko. – Ten dokument wpisany do dokumentu eksportowego nada mu status medyczny. Za to ten – ciągnąłem i pokazałem kolejne pozwolenia – należy zawieźć na granicę z Litwą. Niech zamkną błędny eksport i otworzą nowy.
Boris uśmiechnął się szeroko i przymknął oczy, aż z policzków zrobiły mu się piłeczki.
– A odprawa importowa? – drążył. – Żeby nie wyszło, że ja kontrabandę ściągam.
– Kronsztad – podpowiedziałem, wymieniając nazwę urzędu celnego. – Mówiłeś, że masz tam zaufanego brokera.
– Zaufanego – sarknął. – Chytry na dolary, a nie zaufany.
Wzruszyłem ramionami. Ja miałem zbyt na swoje części zamienne maszyn do dializ. To on był w potrzebie. Pomogłem mu, wyrobiłem pozwolenie, ale tylko z uwagi na wieloletnią współpracę. Znaliśmy się od dwudziestu lat, współpracowałem z nim od dziesięciu, wcześniej robił to mój ojciec. Ale staliśmy się potęgą nie dzięki zbytowi w Rosji. Nasze części zamienne szły na cały świat. Oprócz Chin. Ten kraj zrobił już swoje podróbki kilkanaście lat temu i wciąż były tragicznej jakości.
– To sypnij dolarami, jeśli zajdzie potrzeba – podpowiedziałem lekceważąco.
Boris nie skomentował nietaktu w moim głosie. Szybko zmienił temat, proponując kolejny kieliszek wódki. Zgrabnie przeszliśmy do prywatnej rozmowy. Pokazał mi swoją żonę, co robił za każdym razem, a ja ponownie się zastanawiałem, co taka urodziwa kobieta robi przy jego boku. Później w ruch poszły zdjęcia dzieciaków, a miał ich piątkę, więc trochę zeszło. Najstarszy syn Wasina był w moim wieku, więc zostałem uraczony fotografiami żony pierworodnego i ich pociech.
Nudy, ale co mogłem zrobić? Nie wypadało powiedzieć po tylu latach, że mnie to nie interesuje. Słuchałem, co raz ziewałem i przepraszałem, tłumacząc się zmęczeniem.
– Kawy? – zaproponował przyjaciel po moim kolejnym przysłonięciu otwartych ust.
– Za późno – odmówiłem zgrabnie.
– Za późno, za późno – żachnął się. – Sasza na nas czeka. Zjemy, napijemy się wódki, walniesz małą czarną, a później zapraszam cię do klubu ze striptizem. – Puścił mi oczko. – Jak widzą dolary, to nie kończy się na samym pokazywaniu – dorzucił obleśnie.
Nie miałem w zwyczaju korzystania z płatnego seksu. Zadowalałem się biurowymi romansami. Jak któraś była ładna i w miarę inteligentna, czyli nie rozpowiadała o przygodach z szefem, to korzystałem z długoterminowego układu. Ale prostytutka?
– Popatrzeć mogę – oznajmiłem i uniosłem palec, bo Boris chciał mi przerwać. – Ale nie skorzystam z niczego więcej. Wolę sekretarki i asystentki – podpowiedziałem sugestywnie, bo może miał coś ciekawego. – I nie mówię tu o tej w holu.
Boris wybuchnął gromkim śmiechem.
– Beznadziejnie obciąga – syknął, podnosząc się z trudem z fotela. – Zadzwonię do kolegi. Zamówię nam pokój VIP z dwiema tancerkami, nie będziemy siedzieć ze wszystkimi.
– Najwidoczniej nie dane jest mi odespać podróż – west-chnąłem.
– Nie maż się! – upomniał mnie, żartując. – Chłop dopiero co przekroczył trzydziestkę…
– Trzydzieści sześć – przypomniałem.
– Żebym ja miał twoje lata… – gadał sam do siebie, idąc w kierunku drzwi. – Wracam niedługo, kawę zaraz ktoś poda.
Nie skomentowałem. Jeśli mieliśmy iść do klubu, to faktycznie ta jedna mała czarna mogła okazać się pomocna. Przez kilka minut siedziałem sam w konferencyjnej i próbowałem, chociaż miałem tego nie robić, obliczyć skład mikro-makro, który pochłonąłem.
– Dobry wieczór.
Spojrzałem w kierunku głosu i pierwszy raz od bardzo dawna przeszedł mnie zimny dreszcz, po czym uderzyła fala gorąca. Kobieta była niespotykanie piękna. Słowiańska uroda zawsze mnie zachwycała, ale ona nie była zachwycająca, a nierealnie śliczna. Skromna i naturalna, idealna w swojej prostocie.
Niewysoka, szczupła, w czarnej sukience. Proste blond włosy sięgały aż do pasa, zaś lazurowe oczy patrzyły na mnie z nutą nieśmiałości.
Rozsiadłem się wygodnie na fotelu i cieszyłem oczy zaróżowionymi policzkami przybyłej.
– Pan Wasin prosił, abym przyniosła kawę – odezwała się kolejny raz po angielsku, ale z bardzo delikatnym, miękkim, wschodnim akcentem. Podobało mi się to.
– Możesz przejść na rodzimą mowę – zaproponowałem w jej języku. – Jak masz na imię? – spytałem i ponownie zlustrowałem ją wzrokiem.
Uniosła kąciki ust i niczym modelka podeszła z tacą do stołu, gdzie postawiła filiżankę kawy.
– Polina – szepnęła, a głos jej zadrżał.
– Polina – powtórzyłem, rozkoszując się tym, jak jej imię pieściło mój język. – Ile masz lat, Polino?
– Dwadzieścia dwa – odpowiedziała uprzejmie i położyła cukiernicę.
– Pracujesz tu od niedawna – stwierdziłem, ale bardziej mi zależało na podtrzymaniu konwersacji.
Kobieta zerknęła na mnie, wciąż nachylając się nad stołem, i zamiast położyć łyżeczkę, upuściła ją na podłogę.
– Przepraszam – wymamrotała odrobinę rozzłoszczona na samą siebie.
– Nic nie szkodzi – zbyłem sytuację i nachyliłem się po przedmiot, po czym zlustrowałem nogi kobiety. Miała się czym pochwalić. Były zgrabne, szczupłe, a na szpilkach, do samego nieba. – Jesteś na stażu?
– Studiuję w weekendy i od poł roku jestem asystentką pana Wasina – zakomunikowała i odebrała ode mnie łyżeczkę. – Umyję.
Uśmiechnąłem się krzywo. Przemęczenie zrobiło swoje, ale dzięki niej się obudziłem, jakbym wrócił do żywych. Krew huczała mi w uszach. Dla bezpieczeństwa poluźniłem krawat i oblizałem usta. Coś mi tam zaschło.
– A czy mój przyjaciel, Boris, w miarę dobrze wynagradza cię za zaspokajanie potrzeb? – zapytałem z pełną premedytacją, aby ją wyczuć, ewentualnie ponownie nacieszyć oczy jej zawstydzeniem.
– Słucham? – oburzyła się i owszem, zaczerwieniła, ale ze złości.
– Za obciąganie płacę w dolarach – dodałem pewnie. Ta waluta działała cuda.
– Pan chyba żartuje! – warknęła zdziwiona.
– Wolisz euro? – zapytałem, a że wciąż byliśmy blisko, to wystarczyło się odrobinę nachylić i moja dłoń wylądowała na ponętnym udzie Poliny. – Mogę zapytać Borisa, czy mi cię użyczy i…
Nie dokończyłem.
Kobieta złapała filiżankę i jej zawartością chlusnęła na mój garnitur o wartości kilku tysięcy euro. Z zaskoczeniem patrzyłem, jak Polina odkładała pustą filiżankę na stół i chce się cofnąć, ale złapałem ją za nadgarstek i pociągnąłem, zmuszając, by ugięła kolana. Kiedy nasze oczy spotkały się na tym samym poziomie, pomimo złości, utonąłem w morskim odcieniu jej źrenic.
– Nie ma ludzi nie do kupienia, Polino – szepnąłem, starając się panować nad głosem, co zabrzmiało mrocznie. – Są tylko ludzie, którzy usłyszeli nieodpowiednią kwotę.