Fragment
Rozdział 1
Zanurzenie warg, w gładkiej mlecznej piance cappuccino pozostało sennym wspomnieniem. Zresztą i tak kawa jest dla mnie napojem zakazanym…
Mój świat zawalił się jakiś czas temu, a stało się to za sprawą pewnego ześwirowanego naukowca. Zaczęło się od tego, że ludzie masowo zachorowali. Krwawili z nosa, niektórzy umarli, wykrwawiając się, jakby przeciekali, aż wyciekli doszczętnie. Nosem, ustami, uszami, „podwoziem”. Pamiętam dzień, gdy telewizja podała informację o masowym umieraniu i spekulowała na temat przyczyn zakażenia. Podejrzewano zamach terrorystyczny, później atak przy użyciu broni chemicznej. W końcu wysnuto teorię, że to pewnie potentat farmaceutyczny chce zarobić na szczepionce, przeciwko nowemu wirusowi. Prawda okazała się o wiele bardziej prozaiczna. Pewien sprytny haker doszedł prawdy i puścił informację w obieg do sieci. Zdążył, nim zamilkł. Znalazł źródło zakażenia, a były nim wodociągi miejskie. Cóż za filmowy banał. A może to właśnie film stał się inspiracją dla szaleńca – samozwańczego zbawiciela Ziemi?
W wodociągach miejskich pracował pan Jan. Pan Jan otrzymał wypowiedzenie umowy o pracę i stało się to po wielu latach sumiennego wykonywania obowiązków. Był głową rodziny i jedynym źródłem jej utrzymania. Rozgoryczenie i ból swój „wyrzygał” na jednym z forów internetowych, gdzie znalazł pocieszenie słowne. Przy okazji nawiązał znajomość z Kasjanem, młodym naukowcem, buntownikiem i ekoświrem, który uważał czystkę na naszej ukochanej planecie, za nieuniknioną i konieczną do przetrwania Ziemi. Panowie wymieniali korespondencję, planowali sabotaż i unieruchomienie wodociągów. Taka była przynajmniej wersja Kasjana, którą ten podał Janowi.
Jana łatwo było zbuntować. W efekcie w ostatnim dniu pracy wlał fiolkę dostarczonego mu przez Kasjana specyfiku do rozdzielni. Uwierzył, że jest to środek, który ma wywołać awarię, powodując błyskawiczne rdzewienie elementów metalowych. Nie wziął pod uwagę faktu, że metalem, który miał zardzewieć była stal nierdzewna, lecz rozgoryczenie zablokowało mu widocznie racjonalne myślenie. Chciał się zemścić, bo skoro on już nie mógł pracować, to niech i inni mają pod górkę. Należało im się w końcu.
Ech ta karma…
Na szczęście i nieszczęście Jana, specyfik zadziałał błyskawicznie w momencie, gdy ten roztrzaskał probówkę, wrzucając ją do jednego ze zbiorników. Kamery ochrony uchwyciły moment, na którym widać, jak Janek pochyla się nad zbiornikiem i upuszcza coś niewielkiego do wody. Błyskawiczna reakcja specyfiku z pojemniczka z wodą w ogromnym zbiorniku dosięga go, jako pierwszą ofiarę. Jan pada i zaczyna krwawić nosem, ustami. Po około pół minucie konwulsje ustają, Jan nieruchomieje, ale wykonał już przecież swoje zadanie. Śmiertelna ciecz rozprzestrzenia się rurami pod ulicami miasta i mknie do niczego nieświadomych użytkowników kanalizacji miejskiej.
Na efekty nie trzeba czekać długo. Panika, jaka zapanowuje w mieście, staje się główną pożywką masmediów. Sensacja telewizyjno-radiowa nie trwa długo. Do gazet nie dociera w ogóle. Szybki rozrost epidemii unieruchamia kraj w zastraszającym tempie, by w przeciągu doby rozprzestrzenić się na inne kontynenty.
Czy dociera tam, dokąd nie dociera woda, tego nie wiem. Większość naszej planety pokrywa, przenika w glebie, łączy się morzami i oceanami, więc nie przypuszczam, by ostało się jakieś miejsce wolne od zarazy. Może Antarktyda, albo pustynia. Tego nie wiem. Widziałam apokalipsę, która zagarniała ludzkość. Ludzie padali, jak muchy i pewnie by mnie to przeraziło, gdybym sama nie była śmiertelnie chora.
Zostały trzy grupy ludzi tylko i przedstawicielką jednej z nich jestem ja. Część ludzi wykrwawiła się częściowo i zaczęła gnić. Zachowują się i wyglądają, jak zombie.
Tak, wiem, to takie filmowe.
Podobieństwo cech i zachowań jest jednak tak uderzające, że samoistnie skojarzyli mi się z zombie. Jakby im mózg nie działał, a i kolejne organy, mięśnie, zmysły przestawały funkcjonować. Wałęsają się po ulicach, parkach i centrach handlowych, obijając się o siebie i nie wydają żadnych odgłosów. Co jakiś czas któryś z zombiaków przewraca się i jeśli nie wstaje przez dłuższy czas oznacza to, że właśnie dopełnił swego żywota i przeniósł się na inny świat. Jego pobratymcy nie reagują na to. Po prostu wałęsają się nadal, aż do kompletnego wyczerpania ciała. Nie są groźni, nie rzucają się na nikogo. Nie chcą jeść, więc nie spełniają standardów, które tak upiornie opisywała dotąd literatura. Może co najwyżej śmierdzą, ale gnijące ciało nie może przecież pachnieć fiołkami.
Wirus przyśpieszył rozpad ludzkości w takim tempie, że wszystko znieruchomiało. Prąd w sieci elektrycznej nadal płynie, ale to pewnie dlatego, że elektrownie zostały zautomatyzowane, a na komputery wirus nie zadziałał. Światła na skrzyżowaniach zmieniają się, jak dotąd. Centra handlowe są rozświetlone wieczorami i gasną nocą mimo, iż drzwi otwierają się i zamykają, wpuszczając i wypuszczając kolejnych, wałęsających się i beztrosko gnijących obywateli. Nie wiem, jak to wygląda w innych krajach. Wiem, co dzieje się lokalnie i nie zamierzałam zapuszczać się dalej, niż poza granice własnego miasta.
Mieszkam w Katowicach i kocham to miasto. Poprawka, kochałam. Teraz w nim po prostu jestem i przemieszczam się, na zdobycznym skuterze. Samochodem się nie da. Ulice poblokowane są pojazdami, z rozkładającymi się w nich ludźmi. Zwierzęta o dziwo nie zareagowały w żaden sposób na zakażenie i biegają swobodnie. Przynajmniej te, którym udało się opuścić więzienie, jakim stały się mieszkania ich właścicieli. Starałam się nawet nie myśleć o tym, co zrobią pupilki z ciałami swoich gnijących panów pod wpływem głodu. Okropna wizja, ale okropne obrazy otaczają mnie teraz na każdym kroku.
Z dnia na dzień coraz mniej zombiaków wałęsa się po ulicach. Przybywa natomiast zgnilizny i szczurów, które bezkarnie wychynęły z podziemi. Te niewielkie stworzenia żerują na szczątkach, działając niczym utylizatory. Szczurza mafia pogrzebowa. Cóż, ludziom na nic nie przydadzą się już ciała, czy raczej ich marne szczątki. Nie ma komu, ani sensu odprawiać im pochówku. Przecież cmentarz to miejsce pamięci dla żyjących. W obecnej sytuacji nie ma osobników, które mogą pamiętać o umarłych, ani ich chować. Zbyt wielu samych umarłych.
Dzięki gryzoniom śmierdzi coraz mniej. Plus tego taki, że nie muszę się obawiać owadów. Muchy nie mają szans, w starciu ze szczurami. W przeciwieństwie do nich, gryzonie nie obawiają się ruszających się jeszcze zombiaków. Obgryzają truposzy, zostawiając ewentualnie kości, a i to nie zawsze.
Co do mojej rodziny, to prawie wszyscy umarli. Rodzice w pierwszym dniu, brat zniknął gdzieś, uciekając w panice. Pewnie też nie żyje. Siostra…
No cóż, zawsze była z niej namolna suka. Zazdrosna, zawistna pewnie przez to, że była najstarsza i to my z bratem odebraliśmy jej status jedynaczki.
Namolna za życia i wyjątkowo długo i upierdliwie umierająca po zarażeniu. Dwa dni wałęsała się za mną po mieście i myślałam, że chce mi zrobić krzywdę.
Żaden zombiak nie reagował na moją obecność. Wyjątkiem była siostrzyczka. Charczała, wlekąc się i próbowała dosięgnąć martwiejącymi dłońmi. Niebieski lakier do paznokci podkreślał jej trupowatość. Wredna za życia i wredna w trakcie umierania. Nigdy jej nie lubiłam, nie mówiąc już o głębszych uczuciach.
Do dziś pamiętam zszywacz tapicerski, którym przybiła mi majtki do tyłka. Miałam wtedy osiem lat, ona trzynaście. Nie było jej przykro nawet wtedy, gdy przez tydzień leżałam w szpitalu. Na brzuchu! Nie dość, że nie żałowała swojego czynu, to cieszyła się moją nieobecnością w domu, o czym dyskretnie poinformowała mnie, podczas odwiedzin w sali szpitalnej. Później było już tylko gorzej. Odbiła mi chłopaka, a ten cieszył się zainteresowaniem, o wiele starszej dziewczyny. Palant. Udusiła mojego chomika, do czego się oczywiście nie przyznała. Gdy wykryto u mnie śmiertelną chorobę, zmieniła się w mego wroga. Rodzice skupili na mnie prawie całą swoją uwagę, więc zostałam przez nią obarczona winą za zachorowanie. Idiotka. Tak, jakbym sama to sobie wymyśliła.
Z bratem, to zupełnie inna bajka. Był wesoły, beztroski, był moim przyjacielem. Nie raz krył mnie, gdy popełniłam jakąś gafę. Jaką? Upicie się w wieku czternastu lat, zaliczam do wygłupów. Pewnego dnia wróciłam mocno zawiana do mieszkania. Brat zareagował szybko, ukrywając mnie we własnym pokoju. Dzieliłam swój z siostrzyczką, a ta nie miałaby skrupułów i z radością wydałaby mnie rodzicom. Mieliśmy z bratem swoje zwyczaje i często siedzieliśmy przed komputerem, oglądając seriale. Władował mnie tamtego wieczoru do swojego łóżka, usiadł z laptopem na kolanach na krześle obok i udawał zainteresowanie filmem. Trzymał również miskę pod moją brodą, cierpliwie czekając aż skończę zwracać alkohol. Troskliwy miś. Kochałam go, a teraz zjadły go pewnie szczury.
Wiem, nieczuła suka ze mnie, ale to pewnie dlatego, że umieram.
Mam białaczkę. Jej przewlekłą odmianę i pewnie dlatego jeszcze żyję. Paradoksalnie coś, co mnie zabija, stało się również moją ochroną. Nie zaraziłam się, bo nie było pewnie czego zmutować. Swoją drogą ciekawe, ilu takich, jak ja, jest jeszcze na świecie. Żyjący, z odroczonym wyrokiem śmierci. Piekło za życia, a może czyściec za grzechy z zeszłego wcielenia?
Przed epidemią przyjmowałam leki i byłam pod opieką lekarza. Teraz zostały mi wyłącznie leki i dieta. Póki co, z jedzeniem nie było problemów. Wystarczyło wejść do marketu i obsłużyć się samodzielnie uważając, by nie wdepnąć w resztki kogoś z obsługi obiektu. Z lekami było trudniej. W tym celu musiałam się udać do szpitala. W aptece sprawdzałam półki, lodówki i szuflady z lekami. Niestety, przyjmowane przeze mnie specyfiki, były lekami dostępnymi wyłącznie na zamówienie, lub w szpitalu. Nie było komu zamawiać, więc zmuszona byłam poszukać ich samodzielnie.
Tak właśnie dowiedziałam się o istnieniu trzeciej, obrzydliwej grupy zmutowanych ludzi. Nazwałam ich sobie wampirami. Sobie, bo jak dotąd nie spotkałam innych, podobnych mi żyjących. Nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Brakowało mi tego, ale przecież kilka miesięcy dzieliło mnie od przejścia na tamten świat. Jakoś to musiałam przetrzymać. Na samobójstwo nigdy bym się nie zdecydowała. Jestem wierząca i może dzięki temu pogodziłam się ze śmiercią. Mogłabym nie dbać o siebie, źle się odżywiać, przeziębić się choćby, czy pokaleczyć. Skróciłoby to moje życie z pewnością, ale jakoś tak szkoda mi było dni, które zostały. Miałam silny instynkt przetrwania i to on parł mnie do przeżycia.
Co do wampirów, to nazwałam ich tak dlatego, że na nich wirus zadziałał inaczej, niż na zombiakow. Oni nie gnili, nie zmieniali się. Wyglądali, jak ludzie i tylko zmieniła się ich dieta. Koczowali w szpitalach tam, gdzie znajdowały się zapasy krwi. Nie walczyli między sobą o nie, jakby nie brali pod uwagę wyczerpalności zasobów woreczków z czerwonym płynem. Równie niemrawi, co zombie. Oszczędzali najwyraźniej siły, wypijając dawkę gęstego płynu i zapadali w letarg siedząc, leżąc, bądź stojąc ze spuszczoną głową. Oni również nie stanowili zagrożenia dla mnie. Widać mojej krwi brakowało tego, co uczyniłoby mnie smakołykiem dla nich. Z drugiej strony, jak mieliby mnie ugryźć. Przecież ludzie, to drapieżniki. Mamy zęby do rozgryzania pożywienia, ale nie do jego rozszarpywania. Wątpię, by wyrosły im kły. Będę miała okazję, to sprawdzę.
Podczas pierwszej wizyty w szpitalu obserwowałam grupkę wampirów. Nic mądrzejszego nie miałam przecież do roboty. Zaryzykowałam nawet, wchodząc do pomieszczenia z chłodniami, do przechowywania krwi. Kilkoro podniosło na mnie wzrok, powęszyli jak psy, ale nie wykazali większego zainteresowania. Tylko jedna dziewczyna przyglądała mi się przez jakiś czas, by w końcu zamknąć oczy i w siadzie skrzyżnym usnąć. Nie wchodziłam z nimi w bliższy kontakt, nie chciałam ich prowokować. To, że mnie nie atakowali nie znaczyło, że nie potraktują jak intruza. Każda rana była w moim stanie niewskazana, więc opuściłam chłodnię i ruszyłam wgłąb szpitala, by poszukać ambulatorium i leków dla siebie.
Dni mijały powoli.
Tak dla ścisłości, to nie jestem aż tak wyzuta z uczuć. Pierwszy dzień przepłakałam, kuląc się po kątach naszego mieszkania. Rodzice umarli, brat uciekł, siostra wpadła w dziwny stan. Siedziała obok zwłok mamy i taty, kołysząc się i wodząc po ścianach niewidzącym wzrokiem. Nie udało mi się z nią nawiązać kontaktu. Próbowałam, ale wyraz twarzy, który przybierała, gdy wchodziłam w kadr jej spojrzenia, przerażał mnie. Nigdy nie pałałyśmy do siebie sympatią. W obliczu zagłady mogło być tylko gorzej. Po kilkudziesięciu godzinach osłabła płaczem, głodna i przerażona wyszłam z mieszkania, a siostra za mną. W mieszkaniu śmierdziało śmiercią i poczułam w nim klaustrofobię. Z plecakiem wypchanym ciuchami, telefonem w kieszeni i siostrzyczką wlekącą się w ślad za mną opuściłam rodzinne pielesze, czy raczej rodzinny grobowiec.
Próbowałam dodzwonić się do kogokolwiek z listy w telefonie. Bez skutku. Albo wszyscy poumierali, albo zapomnieli po prostu o telefonach. Wiem, druga opcja była mało prawdopodobna. Internet działał, lecz portale społecznościowe zamarły. Brak nowych wiadomości na wszystkich platformach, żadnych wpisów internautów. Jakbym została jedyna, spośród świadomych panującej sytuacji istot. Wychodząc z mieszkania włączyłam jeszcze telewizję, w nadziei na ślad istniejącego życia. Czegoś poza trupami i tym, co reprezentowała moja siostra. Nic, tylko obrazy kontrolne stacji, lub automatycznie odtwarzane programy, sprzed załamania sytuacji. Wyszłam z mieszkania, przemykając z początku chyłkiem między budynkami kamienic. Ze strachem omijałam zwłoki całkowicie nieżywych i tych prawie umarłych, wałęsających się bez celu. Nie zwracali na mnie jednak uwagi, więc i ja przestałam ich unikać. Ela, moja siostra, wlokła się za mną, jak ogon. Nie miałam z nią żadnego kontaktu, a jedynie mogłam oglądać jej rozkład. Wirus przyspieszył ten proces. Coś, co zajęłoby ciału pewnie kilka dni, może nawet tygodnie, u niej odbywało się w przeciągu godzin. Skóra na twarzy sfioletowiała, żyły i naczyńka poczerniały. Kości szczęki i zęby odznaczały się bardzo wyraźnie pod skórą. Oczy zmętniały, włosy zblakły, ramiona opadły. Cała jej postawa i układ ciała mówił jedno – umieram, ledwie się poruszam. Gdybym mogła biegać, uciekłabym. Nie mogłam jednak. Wysiłek fizyczny nie jest mi wskazany. Mam białaczkę, tę jej odmianę, która uniemożliwia aktywność fizyczną. Zero sportu. Nie jestem w stanie. Aktywność cielesna…
Gdy nadeszła godzina ZERO, w dniu ZERO, już nie byłam w związku z facetem. Studiowałam dotąd, trochę pracowałam i mimo wyroku śmierci, nie poddawałam się oporom ciała. Sypałam się fizycznie, lecz psychika kazała mi być pozytywnie nastawioną do życia. Zawsze widziałam uroki istnienia mimo, iż żyłam w felernej powłoce. Żyłam, byłam i zwyczajnie się tym byciem cieszyłam. Może to dzięki wychowaniu z książką „Polyanna”? Nie wiem. Wiem natomiast, że mimo swych ułomności wciąż widziałam szczęście, które czekało na mnie i przywoływało swym zakoślawionym paluchem. Wielbiąc swe zdezelowane ciało, zakochałam się w facecie, a przynajmniej tak mi się wtedy wydawało. Myślałam, że kocham. Byłam tego wręcz pewna. Kilka miesięcy euforii, stracone dziewictwo i jakiś tam orgazm później stwierdziłam, że brakuje w tym związku zbyt wiele, bym mogła w nim trwać. Romek przebolał utratę mnie gładko, pocieszając się w ramionach innej przedstawicielki płci pięknej. Najgorszym był fakt, że tą przedstawicielką była moja koleżanka. Było, minęło, upokorzenie zostało. W dniu zagłady zniknęło. Obiekt mych kompleksów rozpadł się fizycznie i zaczął gnić. Nawet, gdyby nie zasilił rzeszy zombiakow, stałby się wampirzątkiem, chłepczącym krew z woreczka. Tak, czy siak, był odmieńcem. Nie mógł być już obiektem westchnień i na amanta się nie nadawał.
Gdy wreszcie siostra moja zepsuła się na tyle, by dać mi spokój i przewróciła się, próbując pokonać schody, zostałam sama. Nie ucieszyła mnie samotność. Fakt uwolnienia się od tej zdziry, owszem. Nie obejrzałam się. Odeszłam, wsłuchując się w szczurze popiskiwanie. Pewnie zrobiły sobie ucztę. Pewnie i mnie w końcu zjedzą.
Cóż. Stało się to, o czym mówiono, pisano i co filmowano, jako science fiction.
Świat bez ludzi.
Ziemia odetchnie teraz i zregeneruje się.
Rozdział 2
Szłam środkiem ulicy Kościuszki wspominając smak przeszłości, który wypiłam wraz z pysznym, pomarańczowym drinkiem. Musujący, zmrożony, delikatny w smaku. Prawie poczułam jego cierpkość na języku i bąbelki łaskoczące podniebienie. Że też umysł potrafi płatać takie figle.
Piłam go w jednej z kawiarni, przy tej właśnie ulicy. Lokal w starej kamienicy na parterze, odnowiony po latach. Nazwa ostała się, choć wydłużyła o dwa słowa. Właścicielka się zmieniła, teraz pewnie nie żyła już.
Białe ściany, wygodne kanapy i smaczne jedzenie, tak zapamiętałam to miejsce. Zapach kawy mieszający się z wonią perfum gości i jazz w tle, tworzyły cudowną atmosferę. Aż westchnęłam na wspomnienie makaronu ze szpinakiem i bezowego tortu z malinami.
Teraz sala konsumpcyjna ziała pustką. Weszłam do środka, czując podekscytowanie faktem, że mogę wejść za bufet, zwiedzić zaplecze, poszperać w lodówkach. To była jedna z przyjemności, które mi pozostały – nieograniczony dostęp do dóbr konsumpcyjnych. Chwila radości, gdy ciasto bezowe, które znalazłam wśród zapasów w mroźni okazało się być zdatne do zjedzenia. Wpakowałam je z pudełkiem do plecaka.
Dawniej zazdrościłam wszystkim beztroskiej przyszłości. Czym bowiem mogły być problemy finansowe, czy osobiste rozterki w porównaniu z faktem, że wiesz, iż umierasz. Tak, oczywiście – wszyscy umieramy, lecz fakt kilkunastu tylko miesięcy do wykorzystania na tym łez padole, obniża trochę poziom dobrego samopoczucia.
Teraz to ja żyłam, oni wszyscy już nie. Czy polepszyło mi to humor? Na pewno nie śmierć innych lecz to, że mnie zostało jeszcze trochę życia. Tylko co zrobić z tym bonusowym czasem?
Zwiedzałam miasto, od nieznanej dotąd strony. Wszystkie prawie budynki stały dla mnie otworem. Każdy sklep był dostępny, więc i takie miejsca mogłam sobie obejrzeć. Zabawne, ale do pierwszego, do którego się udałam, był ten z sukniami ślubnymi. Pomierzyłam, narobiłam bałaganu i straciłam zainteresowanie czymś, o czym czasami w skrytości ducha marzyłam. Biały welon, szelest materiału i marsz weselny, podczas gdy ojciec prowadzi mnie do ołtarza.
Ech…
Wszystkie te wizje zniknęły, jak nożem uciął w momencie, gdy usłyszałam diagnozę.
Białaczka.
Wstąpiłam do Żabki po soczek, do piekarni po chleb. Kilka dni wcześniej przezornie powkładałam pieczywo do zamrażarki. Jeśli prąd nie przestanie płynąć kablami zbyt szybko, to jest nadzieja, że przez jakiś czas jeszcze będę mogła spożywać w miarę świeże pokarmy.
Co później? Któż to wie? Nie zamierzałam się tym martwić. Może jutro i ja umrę. Może przeżyję tylko kilka dni więcej, niż reszta.
Wałęsałam się po mieście, by odkryć bardzo zajmujące zajęcie. Zwiedzałam cudze mieszkania. Jeśli udało mi się wejść do klatki schodowej kamienicy, wchodziłam do każdego niezaryglowanego mieszkania. Najpierw dzwoniłam. Tak na wszelki wypadek, a może po to, by urozmaicić sobie ciszę martwego miasta. Później obchód przy otwartych na oścież drzwiach na okoliczność, gdyby w którymś czyhał na mnie groźny, czy raczej wystraszony pies. Psy zazwyczaj oznajmiały swoją obecność głośnym szczekaniem, broniąc terytorium. Do takich drzwi nawet nie podchodziłam. W niektórych mieszkaniach śmierdziało truchłem już od progu. Wycofywałam się wtedy wiedząc, co zastanę w środku. Zgniłe trupy nie były tym, co chciałam oglądać.
Szłam do kolejnych drzwi i do następnych.
W pomieszczeniach szperałam w szafkach nieobecnych właścicieli. Czasami zjadłam coś, co wyglądało zachęcająco. Oglądałam zdjęcia na ścianach i te ukryte w szafkach. Poznawałam tak byłych mieszkańców i ich sekrety.
Znalazłam na przykład zestaw zabawek erotycznych. Trafiłam na nie przetrząsając szuflady komody w jednej z sypialni przestronnego mieszkania mieszczącego się w ekskluzywnej kamienicy. Oglądałam błękitny wibrator z wypustkami i nawet zastanawiałam się, czy nie spróbować pobawić się tą zabawką. Nie potrafiłam. Po pierwsze właścicielka tej zabawki była pewnie nieboszczką, a po drugie to zbyt osobisty przedmiot. Tak, jakbym miała umyć zęby cudzą szczoteczką.
Innym ciekawym znaleziskiem był pistolet. Nie miałam dotąd w ręku broni. Podeszłam do znaleziska ostrożnie i z nieufnością. A jak to cholerstwo wypali, gdy tylko wezmę je do ręki? Zamknęłam szufladę, postanawiając zastanowić się nad tym później.
Umyć się.
Wyświetliła mi się wizja gorącego prysznica, piany w wannie i odpoczynek w czystej pościeli. Postanowiłam zostać w mieszkaniu na noc. Kto wie, może i na kolejny dzień.
Łazienka olśniła mnie luksusem. Przestronna, jasno oświetlona, plus widok za oknem. Katedra, jej majestatyczna i masywna kopuła w odcieniu zieleni pokrywającej miedź dachu, wypełniała centralną część okiennego obrazu. Już cieszyłam się na wieczorny widok, gdy załączą się światła, podświetlające architektoniczny masyw.
Pomyślałam, że przydałaby się jakaś oprawa tego wieczoru. Może napiję się kieliszek wina mimo, iż nie powinnam. A co tam. Ile życia sobie tą rozpustą odbiorę? Jeśli oczywiście znajdę jakąś butelkę. Zajrzałam do dwudrzwiowej lodówki i owszem, była wypełniona po brzegi, ale nie natknęłam się na wino, czy cokolwiek z zawartością alkoholu. Stwierdziłam natomiast, że będzie z czego przygotować wyśmienitą kolację. Zaglądałam do kolejnych szafek, ciesząc się ich bogatym wyposażeniem. Tak na dobrą sprawę, to mam niezłą stację na jakiś czas. Nie będę musiała uzupełniać zaopatrzenia, a tym samym przeczekam czas usuwania kolejnych zombiaków przez szczury. Pozwiedzać miasto zdążę, jeśli oczywiście dożyję.
Plądrowałam meble, wynajdując mało ciekawe dokumenty, czasami jakieś zdjęcia. Natrafiłam w końcu na sprytnie zamaskowany telewizor i zestaw płyt, a na nich… Kurczę, dawno nie oglądałam pornosów, a tutejsza kolekcja zawierała ich najwyraźniej dziesiątki. Może nawet setki. Tak, obejrzę później. Teraz coś zjem, wykąpię się.
Wolno stojąca wanna z widokiem na bazylikę wygrała z pornografią. Co mi z tego, że popatrzę na cudzy seks? Podniecę się i tyle mojego. Nie mam z kim zrobić użytku z pobudzenia ciała. Postanowiłam odpuścić sobie pikantną wideo lekturę.
Gotować umiem, bo od lat obsługiwałam się kulinarnie sama. Rodzice pracowali, siostra miała dwie lewe ręce w kuchni, a jeść przecież trzeba. Na knajpy nie było mnie stać, a poza tym musiałam utrzymywać określoną dietę. Mało tłuszczy zwierzęcych, owoce i warzywa, odpowiedniej jakości węglowodany. Wszystko w niewielkich ilościach, ale często. Tutaj mogłam poszaleć kulinarnie. Kuchnia wyposażona była, jak w programie telewizyjnym. Widać właściciele lubili gotować. Skleciłam danie z brązowego ryżu, warzyw mrożonych i tych świeżych, które nadawały się jeszcze do spożycia. Odkorkowałam jedno z win, których pokaźną ilość znalazłam w przylegającej do kuchni spiżarce i zasiadłam do stołu. Sama i samotna, ale dziwnie spokojna. Przecież niczego innego nie oczekiwałam od życia. Niczego, poza kilkoma, może kilkunastoma miesiącami, zbliżającymi mnie do przedwczesnej śmierci.
Siedziałam w luksusowym apartamencie, w najbogatszej kamienicy w mieście i zajadałam się smakołykami, popijając świetne wino. Gdyby nie było tak chłodno na dworze, pewnie przeniosłabym się z posiłkiem na taras. Tak, to mieszkanie byłoby moim wymarzonym, gdybym miała takie marzenie.
Pół butelki wina później, z pełnym brzuchem i w stanie lekkiej euforii, wywołanej działaniem alkoholu, oraz muzyki sączącej się z głośników w suficie, leżałam pod pianką w wannie i napawałam się widokiem słońca, zachodzącego za dachami kamienic. Za chwilę zapadnie zmrok, a katedra rozświetli się, zachwycając oczy.
Gdy palce stóp pomarszczyły mi się, jak suszone śliwki, owinęłam się ręcznikiem, drugi założyłam skręcając w turban na głowie i przeniosłam się z powrotem do salonu. Zamierzałam odpłynąć w sen. Zmorzył mnie ten dzień, jak i pół butelki wina. Fakt, że być może nie dane mi będzie porozmawiać już nigdy z człowiekiem, dobijał. Teraz mogłabym uściskać nawet moją wredną siostrunię.
Może.
Muzyka umilkła, włosy wyschły nierozczesane, ale nie miałam się dla kogo pindrzyć, więc mogły sobie pozostać dziko skołtunione. Kto ma… poprawka – miał kręcone włosie na głowie ten wie, że jest to wymagający nakładu pracy element wystroju człowieka. Nie chciało mi się tym bardziej, że odpływałam w sen, a w końcu usnęłam.
Ocknęłam się nagle, dziwnie wystraszona.
Był środek nocy, panowała kompletna cisza. Zastanawiałam się, co mnie obudziło. Leżałam, dopijając resztę soku ze szklanki, którą miałam na szczęście w zasięgu ręki. Upiłam łyk i zamarłam. Do moich uszu dobiegło stukanie. Nic przypadkowego. To musiały być dźwięki wydawane przez człowieka, przez żywy organizm. Nie przez psa, bo był to równomiernie rytmiczny, powtarzający się stukot. Jakby ktoś nadawał alfabetem Morse’a.
Zastygłam ze szklanką przy ustach i nasłuchiwałam.
Stukanie powtórzyło się ponownie i jeszcze raz.
Zerwałam się z kanapy i zaczęłam szukać źródła dźwięku. Podeszłam do jednego z okien i już wiedziałam. Ktoś musiał stukać w kaloryfer! Zastukałam i ja, a ten ktoś odpowiedział. Właściwie, to gorączkowo zaczął walić, by po dłuższej serii umilknąć i nie powtórzyć już nadawania. Czekałam z uchem przyklejonym do grzejnika do momentu, gdy ścierpł mi kark. Gorączkowo myślałam nad tym, co zrobić. Na pewno musiałam się ubrać. Przy okazji ubierania spięłam niedbale włosy, byle nie spadały mi na twarz. Bałam się, choć przecież nie miałam czego. Nie mógł to być wampirek, bo wampirki były obojętne na otoczenie. Równie mało prawdopodobne było, bym trafiła na zombiaka. Przy takim waleniu w kaloryfer, odpadłaby zgnilakowi ręka. Kto wie, może nawet z ramieniem.
To musiał być człowiek, a skoro tak, to pewnie chory, jak ja.
Zapragnęłam znaleźć źródło nadawania. Choćbym miała zginąć. W przeciwnym razie będę sobie pluć w brodę, że straciłam być może ostatnią możliwość porozmawiania z kimś żywym. W sensie, że nie zmutowanym.
Ubrana, przerażona, ale i pełna nadziei, ruszyłam ku drzwiom. Przypomniało mi się znalezisko – pistolet. Zgarnęłam go z szuflady, wsunęłam lufą za pasek spodni mając nadzieję, że nie odstrzelę sobie przy okazji tyłka.
Głęboki oddech przed wyjściem z mieszkania i szybka myśl, żeby może jednak zbagatelizować odkrycie i zostać w bezpiecznych ścianach.
Otrząsnęłam się z tchórzliwej postawy i wyszłam na klatkę. Zamknęłam drzwi kluczem, który wisiał na haczyku przy drzwiach i ruszyłam w górę. Dlaczego w górę akurat, tego nie wiedziałam. Dlaczego zamknęłam drzwi? Niedorzeczny teraz odruch. Ochrona własnego mienia. No dobrze, zawłaszczonego. Teraz to nie miało zupełnie znaczenia.
Kamienica wyposażona była w windę, jak przystało na tak elegancki, kilkunastopiętrowy modernistyczny budynek. Nie zaryzykowałam jazdy nią z obawy, przed nagłym wyłączeniem prądu. Jeśli światła w mieście zgasną, to nie będzie ich komu rozświetlić ponownie. Nikt mnie nie uwolni i umrę z głodu i wycieńczenia w blaszanym, ciemnym pudełku. Nie uśmiechała mi się ta wizja tym bardziej, że winda stałaby się i moją toaletą. Śmierć z głową przy własnych odchodach? Nie dziękuję. Poszłam schodami. W sumie to dobrze może, że nie ma w Polsce elektrowni atomowej. Ciekawe, co działo się w innych, bardziej pod tym względem cywilizowanych krajach.
Światło na klatce schodowej zgasło, wyrywając mnie z zamyślenia nad ekologicznymi katastrofami, w wyniku przegrzania rdzeni, czy czegoś podobnego, w opuszczonych elektrowniach. Nie miałam na to wpływu. Weszłam piętro wyżej i uspokajałam oddech, wsłuchując się w odgłosy, czy raczej ich brak.
Logicznym dla mnie było, że kaloryferami dźwięk powinien był przedostawać się w pionie. Boczne mieszkania odrzuciłam chłopską logiką. Źródło musiało być nade mną i tylko nie wiedziałam ile pięter przyjdzie mi pokonać. Jeśli będzie to pod zawłaszczonym przeze mnie mieszkaniem, to łatwiej jest zejść w dół. Szłam i przykładałam ucho do drzwi kolejnych mieszkań, wsłuchując się w ciszę do momentu, gdy znów usłyszałam pukanie. Tym razem dobiegało ono zza ciężkiego, drewnianego skrzydła.