Fragment
Poczułam się taka malutka, taka nic nieznacząca w obliczu tego całego przepychu. Dom był piętrową, nowoczesną bryłą ze stali, szkła i betonu. Otaczał go elegancki ogród, który nawet wczesną jesienią sprawiał wrażenie nieuchwytnego luksusu. Od kutej z żelaza bramy i wysokiego na dwa metry płotu prowadził szeroki podjazd, a samochody parkowano w ogromnym garażu stojącym z boku.
– Wejdź, proszę. Pokażę ci twój pokój i omówimy też zakres obowiązków.
Z powątpiewaniem spojrzałam na swoją obecną chlebodawczynię. Pani Irena była ponętną blondynką w wieku czterdziestu siedmiu lat. Była też znakomitym przykładem, że wszystko, absolutnie wszystko, można tak podrasować, by dzięki temu wyglądać o dwie dekady młodziej. O jej wieku dowiedziałam się przypadkiem, bo podczas podróży rozmawiała z kimś przez telefon i musiała podać swój pesel. Niby drzemałam, ale uszy miałam jak zając.
– Jak mówiłam, tym, co na zewnątrz, zajmuje się ogrodnik. Przygotowujesz wszystkie posiłki, z wyjątkiem niedzielnych. Wtedy przychodzi kucharka, a ty masz wolne – tłumaczyła, zdejmując biały, podszyty futrem płaszcz. Dałabym głowę, że wiele zwierzątek przypłaciło życiem to cudo kunsztu krawieckiego. – Zakupy są dostarczane w dni parzyste. Poza tym raz w miesiącu pomoże ci ekipa sprzątająca. To chyba wszystko?
Potaknęłam, bo nie miałam bladego pojęcia, o co powinnam pytać.
– Cześć, mamo!
Z pokoju obok wynurzył się chłopak, a w zasadzie młody mężczyzna. Wysoki, smukły, a jednocześnie doskonale zbudowany. Mogłam to ocenić bez problemu, bo miał na sobie jedynie bokserki.
– Przemek, jesteś prawie nagi! – oburzyła się, ale od razu zauważyłam, że miała do niego dużą słabość. Przyszłość miała potwierdzić moje przypuszczenia.
– I co? – ziewnął, podrapał się po nieogolonym podbródku, po czym omiótł mnie obojętnym wzrokiem. – Kto to?
– Nowa gosposia Maja.
– Aha – skwitował jednym słowem, dla odmiany drapiąc się w kroku.
Trzeba przyznać, że przystojny był z niego chłopak, ale pozytywne wrażenie niszczyła obojętność i chłód, które widać było w szarych oczach, oraz zachowanie godne żula pod budką.
– Maju, to mój syn Przemek. Studiuje medycynę – pochwaliła się pani Irena.
W duchu pomyślałam, że takiego medyka lepiej omijać szerokim łukiem. Zero empatii, zero wyrozumiałości. Nie żeby lekarze grzeszyli tymi przymiotami, ale ten typek wydał mi się wyjątkowo antypatyczny. Trafić na takiego na izbie przyjęć… Boże uchowaj!
Przyszły pan doktor zmierzył mnie na powitanie pogardliwym spojrzeniem, po czym poczłapał do lodówki. Najchętniej pokazałabym język jego plecom, ale bałam się, że pani Irena to zauważy. Szkoda było dobrej posady, która spadła jak z nieba.
Pochodziłam z niewielkiej wsi. Moi rodzice zajmowali się agroturystyką, przy czym „zajmowali się” stanowiło swego rodzaju eufemizm. Wynajmowali latem pokoje. Ojciec był niespełnionym pisarzem, którego dzieła zajmowały wszystkie szuflady w gabinecie, mama zielarką. Od świtu biegała po okolicznych łąkach i polach, potem z tego, co zebrała, robiła cuda na kiju i sprzedawała jako wyroby eko. Młodszy brat uporczywie zatruwał życie nauczycielom w szkole, a ja od czasu, gdy zamknięto miejscową bibliotekę, nie wiedziałam, co ze sobą począć. Tak, wybrałam kiepski kierunek, ale mimo wszystko nie żałowałam swojego wyboru. Aż do chwili, gdy rozchorowała się mama. Okazało się, że pieniądze były potrzebne na gwałt i to całkiem spore sumy. Jak z nieba spadła mi propozycja pracy w mieście, którą zaproponowała nam jedna ze znajomych naszej stałej wczasowiczki.
Pani Irena umówiła się ze mną w pobliskim miasteczku. Była bardzo konkretna i rzeczowa, a przy tym mogłam być pewna, że uczciwa. Tak właśnie znalazłam się tutaj, w obcym domu, w obcej kuchni, w towarzystwie egoistycznego, skacowanego bubka.
– Rozpakuj się, napij kawy, odpocznij – powiedziała wspaniałomyślnie pani Irena. – Pracę rozpoczniesz jutro.
– Dziękuję. A gdzie jest mój pokój?
– Tym korytarzem cały czas prosto. Trzecie drzwi po prawej.
Rozsiadła się na kanapie i nalała sobie czegoś do szklanki. Za to ja nieźle się zmachałam, taszcząc walizki wyjęte z bagażnika. Sapałam czerwona ze złości, bo młody bóg stał przy ekspresie do kawy i gapił się na mnie ze znudzoną miną. Ani drgnął, kiedy ciężka torba podróżna wypadła mi z rąk.
– O ty chamie niemyty! – mamrotałam, ciągnąc bagaż do swojego lokum. – Jeszcze mnie popamiętasz! Dosypię ci do niedzielnego śniadanka środek na przeczyszczenie! Będziesz srał dalej, niż widział!
Pomieszczenie było jasne, przestronne, z widokiem na ogród. Królowało w nim wielkie, małżeńskie łoże, a naprzeciwko kominek. To akurat mnie ucieszyło, nie powiem. Poza tym pokój wyposażony był we wszelkie luksusy, o jakich marzyłam i o jakich nie marzyłam. Po chwili namysłu stwierdziłam, że pewnie przydzielono mi jeden z pokojów gościnnych.
Usiadłam na łóżku. Na próbę kilka razy podskoczyłam. Dostrzegłam sporych rozmiarów lustro wiszące na ścianie tuż obok szafy. Zdałam też sobie sprawę, że aby tę szafę zapełnić, nie starczyłoby całego mojego dobytku, a ten, który zabrałam ze sobą w dwóch średnich rozmiarów walizkach, zmieści się pewnie na jednej półce. Jeszcze raz spojrzałam na swoje odbicie i aż mnie otrząsnęło.
Zaspałam i miotając się po domu, zapomniałam o posmarowaniu twarzy kremem na mróz. Było cholernie zimno, więc włożyłam najcieplejszą kurtkę, w której wyglądałam jak wyliniały niedźwiedź. Na dodatek mama zmusiła mnie, abym ubrała jej ukochaną czapkę, ponoć na szczęście. Z chorą osobą się nie dyskutuje, więc bez sprzeciwu włożyłam na głowę wełniane cudo w kolorze sraczkowatym, z kolorowym pomponem na czubku. Do tego, pakując się, zapomniałam, że będę musiała również w coś się ubrać. A ponieważ zaspałam, nie wyciągałam już niczego z walizki, tylko wzięłam to, co miałam pod ręką, czyli rozciągnięty sweter odziedziczony po bracie i stare spodnie z wypchanymi kolanami. Włosy po prostu spięłam, a ponieważ czapka im się nie przysłużyła, wyglądałam, jakby strzelił we mnie piorun.
Kurczę, może to pogardliwe spojrzenie młodego boga miało swoje uzasadnienie? – pomyślałam, przyglądając się purpurze pokrywającej moje nadobne oblicze i świecącemu jak żarówka nosowi. Do tego ten stóg siana na głowie. Aż dziw, że pani Irena nie uciekła na mój widok.
Pora zrobić porządek z tym bałaganem – postanowiłam, zeskakując z łóżka.
Długi prysznic i maseczka nawilżająca sprawiły cuda. Na obiedzie pojawiłam się już jako normalna ja, elegancko uczesana i skromnie ubrana. Przy stole siedziała pani Irena z nosem w laptopie oraz dziecię lat osiem, z rozkosznie złotymi loczkami, dołeczkami w policzkach i małpią złośliwością wypisaną na twarzy.
– Twój podopieczny Adam. Maja, nowa gosposia i opiekunka.
Pani Irena dokonała lakonicznej prezentacji. Chłopiec zmierzył mnie uważnym spojrzeniem, wpychając jedzenie do ust, a ja już w tym momencie wiedziałam, że nie będzie łatwo. Darowałam sobie zbędne pochwały, bo moja chlebodawczyni i tak była pochłonięta czymś innym. Za to Adaś pokazał mi język, wywalając go na całą długość. Nie pozostałam mu dłużna i chyba zyskałam odrobinę szacunku w jego oczach. Tak przynajmniej mi się wydawało. Skończył posiłek, grzecznie podziękował i zniknął, zanim zdążyłam się zorientować, w którą stronę pobiegł.
Reszta dnia upłynęła mi w spokoju. Pobieżnie obejrzałam dom i ogród, zapoznałam się też z najbliższą okolicą. Zjadłam kolację, grzecznie się pożegnałam i zabrałam ze sobą kubek aromatycznego kakao. Nie mogłam się oprzeć pokusie i rozpaliłam w kominku. Skulona w wygodnym fotelu, marzyłam o księciu na białym rumaku, podczas gdy za oknami szalał śnieżny żywioł. Kiedy ogień się wypalił, po prostu poszłam spać.
***
Gotować umiałam doskonale, sprzątać nie było za bardzo co, za to ta bestia Adaś dał mi w kość od samego początku. Odetchnąć mogłam jedynie, gdy był w szkole. Wracał po piętnastej, a pani Irena pod wieczór, czasami nawet spóźniała się na kolację. Młodego boga nie spotkałam, a od ogrodnika dowiedziałam się, że studiował i zazwyczaj przyjeżdżał do matki jedynie na weekend. Miałam to w nosie, bo ktoś taki nie zaprzątał moich myśli.
Ostrożnie odkurzałam kryształowy żyrandol, balansując na ostatnim schodku drabiny. Prawie skończyłam, gdy na górze rozległ się ryk rannego bawołu. Zachwiałam się, czując, jak ziemia usuwa mi się spod stóp. Zamknęłam nawet oczy w oczekiwaniu na bolesny upadek, jednak szybko je otworzyłam, bo wpadłam prosto w szerokie, męskie ramiona.
– Ależ mam dziś fart! – roześmiał się nieznajomy. Postawił mnie na podłodze i podtrzymał, bo po raz kolejny się zachwiałam, tym razem z wrażenia.