Fragment
Prolog
Zapadał zmierzch.
Ulice miasta rozbłysły tysiącami świateł, a większość z nich pochodziła od świątecznych dekoracji. Ten złocisty blask odbijał się od bieli pokrywającego chodniki i skwery, śniegu, przenikał kurtynę złożoną z tysięcy wirujących płatków i wydobywał z zakamarków miasta, jego najgłębiej skrywane tajemnice. Padał jakby na przekór prognozom, które tego roku zapowiadały zimę ciepłą i suchą. Padał, zakrywając całą brzydotę świata, wszystkie odcienie szarości, bure ulice i odrapane kamienice. Białym puchem przysypywał przemykające tu i ówdzie, skulone postacie, tłumił dźwięki, sprawiając, jakby same stały się własnych echem, odległym, niewyraźnym, przebrzmiewającym w odchodzącej przeszłości. Wydawało się jakby strojący się w odświętną szatę świat, nie zwracał niczyjej uwagi, chociaż krygował się i wdzięczył, niczym panna na wydaniu. To była godzina pośpiechu, wracających z pracy ludzi i zimna, wykradającego spomiędzy rozchylonych ust żar oddechu, dopiero co uwolnionego z wnętrza płuc, ogrzanego nieustannym biciem serca.
Szerokim chodnikiem prawej strony mało ruchliwej ulicy, szło dwóch mężczyzn. Jeden z nich, ten bardziej elegancki, w garniturze i grafitowym płaszczu, trzymał w dłoniach aktówkę i mówił coś ze wzburzeniem do swego towarzysza. Drugi, z rękoma w kieszeniach skórzanej kurtki, wyglądał na znudzonego. Na chwilę przystanęli i wtedy ten pierwszy uniósł ramię, zatrzymując przejeżdżającą taksówkę. Rzucił jeszcze kilka słów swemu towarzyszowi, a później wsiadł i odjechał.
Mężczyzna, który został, postawił kołnierz kurtki i przez chwilę spoglądał za oddalającym się samochodem. Później wyjął napoczętą paczkę papierosów i usiłując pokonać zbuntowaną zapalniczkę, odwrócił się plecami do ulicy. W końcu zaciągnął się z wyraźną ulgą, bez większego zainteresowania patrząc przed siebie.
Stał dokładnie naprzeciwko niewielkiej, przytulnej restauracji. Wewnątrz znajdowało się zaledwie kilku klientów, kręciła się obsługa. Jego wzrok przykuła szczupła, niewysoka kobieta, o jasnych włosach. W skupieniu układała właśnie dekorację na jednym ze stolików, tak zaabsorbowana tą czynnością, że nie było najmniejszej szansy, aby dostrzegła wpatrującego się w nią nieznajomego. A ten zamarł w bezruchu i paląc papierosa, taksował ją aprobującym spojrzeniem.
Była piękna.
Każdy ruch smukłych dłoni miał w sobie coś z delikatności i eteryczności motyla. Sposób w jaki odgarnęła nieposłuszny kosmyk włosów, w jaki marszczyła brwi, w jaki bezwiednie się uśmiechała, nie tylko go zauroczył, ale i podniecił. W jego głowie natychmiast pojawiły się niezwykle wyraziste obrazy. Zapragnął mieć ją pod sobą, nagą, wijącą się, przerażoną. Wyobraził sobie, jak leży na łóżku, związana, z twarzą brudną od łez. A on powoli i w skupieniu rozlewa wąską strużkę benzyny. Ostry przenikliwy zapach wwierca się w nozdrza, podczas gdy w powietrzu echem przebrzmiewa okrzyk obłędnego strachu. Śnieżnobiała pościel nasiąka płynem, przybierając zielonkawy odcień. Dziewczyna już wie, co ją czeka. Napręża ciało, usiłując się wyswobodzić. Urywanymi słowy błaga o litość. Palce zaciskają się i rozkurczają, coraz szybciej, coraz bardziej chaotycznie. Zwłaszcza, gdy dostrzega, że on wyjmuje zapalniczkę…
Gwałtownie drgnął, gdy rozległ się przenikliwy dźwięk komórki. Spojrzał na ekran i zaklął. Energicznym gestem wyrzucił niedopałek i ruszył w stronę, skąd przyszedł. Zaabsorbowały go pilne, nie cierpiące zwłoki sprawy, ale o złotowłosej nieznajomej nie zapomniał.
Jeszcze o tym nie wiedział, lecz nigdy nie miał o niej zapomnieć.
I.
Anastazja stała przy oknie, z nieruchomym spojrzeniem wbitym w biel pokrywającą ulice i chodniki, w wirujące wokół własnej osi płatki śniegu. Zimą zmierzch nadciągał dużo szybciej. Był jej sprzymierzeńcem, całunem okrywającym intymne myśli, murem pomiędzy nią a resztą świata. Noc wydobywała z każdej rzeczy mrok, chybotliwym cieniem kładła się na szarej, pełnej trosk i wyzwań codzienności. A tych Nastce, jak pieszczotliwie nazywali ją najbliżsi, ostatnio nie brakowało.
Samotniczka z wyboru została nagle rzucona na głęboką wodę. Po śmierci rodziców, którzy zginęli w wypadku samochodowym, mianowano ją prawnym opiekunem piętnastoletniego Wojtka oraz siedemnastoletniej Klary. Odziedziczyła też wcale nie tak mały majątek: kamienicę w centrum miasta, doskonale prosperującą małą restaurację i kilka mieszkań. Problem polegał na tym, że ona wcale tego nie chciała. Wolała zacisze biblioteki, w której pracowała. Kochała zapach książek, ale kochała też swoich bliskich, dlatego po tragedii nie zaprotestowała ani razu, mężnie biorąc na swoje barki wszystkie obowiązki. A tych z każdym dniem przybywało, tak samo zresztą jak problemów. Wojtek pobił kolegę, który wylądował w szpitalu. Klara wróciła pijana z imprezy. Pracownicy nie szanowali Anastazji, bo nie miała siły przebicia i kompletnie nie sprawdzała się w roli szefowej. Na sam koniec pojawili się jeszcze oni, trzech mężczyzn, bardziej przypominających zlepek mięśni niż normalnych ludzi, żądający opłaty za tak zwaną „ochronę”.
To przelało szalę goryczy. Jąkająca się, zakłopotana i czerwona ze wstydu Nastka odwiedziła pobliską komendę, gdzie zgłosiła sprawę, ufna, iż ktoś jej pomoże. Jednak została jedynie poklepana po główce, z zapewnieniem, że to się załatwi. Kobieta nie miała pojęcia, iż załatwienie polegało na wykonaniu telefonu do odpowiedniej osoby i przekazaniu informacji o niesubordynacji „klientki”.
Z pozoru błaha decyzja miała stać się punktem przełomowym w jej życiu.
Był wieczór jak każdy inny. Ostatni z pracowników zniknął za drzwiami i Anastazja odetchnęła. Mogła teraz wydrukować raport z kasy, zrobić podsumowanie, napić się herbaty i odpocząć. To była chwila dla niej, jedna z niewielu w ciągu doby, gdy naprawdę była sama. Magiczna, regenerująca siły, dająca wolę do walki o każde kolejne jutro. Sięgnęła po pękaty kubek, nalała nieco zimowego naparu i uzupełniła resztę gorącą wodą, plasterkami pomarańczy i gwiazdkami anyżu. Czasami dodawała jeszcze miód, ale dziś miała ochotę na bardziej pikantną wersję. Z kubkiem w jednej ręce, a papierami w drugiej, usiadła przy stoliku i wtedy gwałtownie otworzyły się drzwi wejściowe. W zasadzie to zostały otwarte potężnym kopniakiem, który bez problemu pokonał lichy zamek. Gdyby Anastazja opuściła kratę, intruz nie miałby najmniejszych szans, ale zazwyczaj robiła to sam koniec, po zgaszeniu świateł.
Nie, nie intruz. Intruzi.
Skamieniała z przerażenia przyglądała się trzem mężczyznom, z których jednego mgliście pamiętała z poprzedniej wizyty. Dwóch pozostałych widziała pierwszy raz w życiu, chociaż miała zapamiętać na bardzo długo.
– Witaj laleczko. – Pierwszy z nich chwycił krzesło i obróciwszy je, usiadł, kładąc ramiona na oparciu. Skórzana kurtka opinała szerokie ramiona, a sprane dżinsy znakomicie uwypukliły wąskie biodra. Był wysoki i w porównaniu do towarzyszy, bez przerostu formy nad treścią. Włosy miał przycięte tak krótko, iż ciężko było rozpoznać ich kolor, cerę smagłą, twarz szczupłą, o wyraźnie trójkątnym podbródku, wysokich kościach policzkowych i szramach szpecących całą prawą stronę. Usta wąskie, wykrzywione w sardonicznym uśmiechu, a oczy… Nigdy wcześniej nie spotkała się z taką intensywnością spojrzenia. Ich jasno-szare tęczówki otoczone były ciemniejszym pierścieniem i czarnymi jak węgiel rzęsami, co jeszcze uwypuklało kontrast, pogłębiając wrażenie niesamowitości.
To był mężczyzna, który musiał się cieszyć powodzeniem u kobiet. Przynajmniej tych mniej bystrych, które nie dostrzegały chłodu jego spojrzenia, obojętności pobrzmiewającej echem w głębokim głosie i błysku czystego wyrachowania. Które nie dostrzegały, że jego seksowny uśmiech nie docierał do oczu, będąc jedynie grymasem ust.
– Czego chcecie? – zapytała odważnie, chociaż czuła tak ogromny strach, że gdyby wstała, to nie utrzymałby się na nogach.
– Czas się skończył, poza tym nieładnie tak donosić. – Tym razem w uśmiechu błysnęły mocne, białe zęby, nie wiadomo dlaczego przywodząc na myśl drapieżnika, szykującego się do ataku. – Nie bój się, nie zabijemy cię. To nie leży w naszym interesie.
– Zapłacę – zapewniła go drżącym głosem.
– Zapłacisz – potwierdził obojętnie. – Tego jestem pewien. Ale najpierw… – Energicznie wstał, kopniakiem posyłając krzesło pod ścianę.
– Najpierw udzielimy ci lekcji.
Znów się uśmiechał, lecz tym razem dostrzegła w tym uśmiechu pełne satysfakcji okrucieństwo. Zamierzone, wysublimowane i niewróżące nic dobrego okrucieństwo.
Zerwała się na równe nogi. Trzy metry za plecami miała drzwi na kuchnię, które mogła zamknąć. Wystarczyło się za nimi znaleźć.
Nie dała rady. Silna ręka brutalnie zacisnęła się na jej karku i wtedy Anastazja zaczęła krzyczeć. Ten krzyk urwał się równie nagle, jak zaczął, gdy męska dłoń zakneblowała jej usta.
– Zamknij się suko! – Wywarczana obelga była zaledwie początkiem. Drobna kobieta nie miała najmniejszych szans w starciu z trzema rosłymi mężczyznami. Mocne uderzenie w twarz pozbawiło ją na kilka minut przytomności, a gdy się ocknęła…
Przywiązali ją do jednej ze smukłych kolumienek, z taką siłą wykręcając ramiona do tyłu, że miała wrażenie, iż wyrwali je ze stawów. Była też naga, wystawiona na ich szydercze, pełne pogardy spojrzenia. Chociaż, gdyby to tylko była pogarda. W oczach napastników dostrzegła coś na kształt złośliwej radości, satysfakcji z przewagi, którą nad nią mieli, zaprawionej lubieżnością.
– Ocknęłaś się? To dobrze, mamy tylko kilka godzin na szkolenie. Najpierw się przedstawimy. Jestem Nataniel, a to Piotr i Grzesiu. – Musiał być ich przywódcą, bo dostrzegła przez łzy, że dwaj pozostali trzymali się za jego plecami. Wystudiowanym ruchem zdjął kurtkę, odwieszając ją na stojące w pobliżu krzesło, po czym z namysłem rozejrzał się dookoła. W rogu pomieszczenia stało drzewko cytrusowe, do którego teraz podszedł. Ułamał jedną z gałęzi, oczyścił z liści i wrócił do zastygłej ze strachu Anastazji.