Fragment
Umierałam.
Pośrodku pustej drogi, otoczona ciemnym lasem, pod rozgwieżdżonym niebem, umierałam. Czułam, jak słabnę, jak ciało ogarnia niemoc, czułam jak z coraz większym trudem łapię powietrze poprzez poranione wargi. Nie miałam nawet siły, aby użyć telefonu, na którym kurczowo zacisnęły się moje palce.
Umierałam, wiedząc, że to nie był wypadek. Ktoś celowo uszkodził hamulce, ktoś celowo pragnął mojej śmierci. Gdybym miała siłę, to zaczęłabym się śmiać, bo dobrze wiedziałam, kim był tajemniczy „ktoś”. Cóż, teraz to nie miało najmniejszego znaczenia. Umrę tutaj, zanim przybędzie pomoc. Być może mój mąż będzie domagał się śledztwa, być może ktoś będzie chciał dowiedzieć się, co naprawdę się wydarzyło. To naprawdę nie było już ważne. Nie dla mnie.
Zamknęłam oczy. Powróciłam pamięcią do beztroskiego dzieciństwa, do czasów liceum, do tego dnia, gdy zachorowała moja ukochana mama. Później moje życie zamieniło się w koszmar. Musiałam zrezygnować z wszystkiego, musiałam zrezygnować nawet z samej siebie. Ugrzęzłam w zaaranżowanym małżeństwie, z człowiekiem, który nigdy mnie nie kochał, nigdy nie przytulił, nie pocałował, nie okazał odrobiny czułości. Z człowiekiem, dla którego byłam przedmiotem umowy pomiędzy dwoma rodzinami.
Osiem straconych lat…
A kiedy miesiąc temu umarł mój ojciec, ten człowiek szumnie tytułujący się moim mężem, wręczył mi papiery rozwodowe, zimnym głosem oznajmiając, że jest zakochany i zamierza się ożenić. Też chciałam rozwodu, ale nie na warunkach, jakie mi zaproponował. Próbowałam walczyć o swoje i dlatego dzisiejszej nocy musiałam umrzeć.
Słyszałam, że przed śmiercią wyświetla nam się całe nasze życie. Ja pamiętałam tylko gorycz ostatnich lat, poniżenia, jakich doświadczyłam, własną niemoc i bezsilność. Słyszałam też, że śmierć nie boli. Mnie bolała. Bolały zmiażdżone kości, pozrywane mięśnie, bolała opuchnięta twarz i powybijane zęby.
Miałam wtedy wyjście. Mogłam się nie zgodzić, zaprotestować, ale w tym wypadku moja matka umarłaby w męczarniach. Sama nie wiem, co było gorsze, te wszystkie lata psychicznych tortur czy świadomość, że własny ojciec sprzedał mnie za swoje marzenia.
Poczułam, jak wibruje komórka w mojej wiotkiej dłoni. Jak przez mgłę zauważyłam, kto dzwoni, a później nastała ciemność. Pojawiło się błogosławieństwo nieświadomości i w końcu umarłam.
Rozdział 1
Nie czułam bólu, a przyjemne ciepło, aksamitną miękkość otulającego mnie nakrycia. To było dziwne wrażenie, bo spodziewałam się raczej szorstkości szpitalnej pościeli, braku czucia w połamanych kończynach i smaku krwi w poharatanych ustach.
Bardzo powoli uchyliłam powieki.
Nad sobą miałam dobrze znany sufit własnej sypialni, sufit, w który wpatrywałam się godzinami, łykając łzy upokorzenia i tłumiąc uczucie samotności.
Spojrzałam w prawo, w okno, gdzie pod wpływem lekkich podmuchów wiatru, falowała tiulowa firana. Za nią dostrzegłam nieskazitelnie błękitne niebo i złocisty krąg słońca. Odwróciłam głowę i uważnie zlustrowałam wnętrze pomieszczenia.
Nic godnego uwagi, żadnych większych zmian.
Ostrożnie się poruszyłam. Żadnego bólu, żadnej słabości. Ubrana byłam w lekką, satynową koszulkę, przykryta cienką kołdrą.
– Co do jasnej cholery? – zaklęłam soczyście, chociaż z reguły unikałam przekleństw. – To był sen?
Ale jak taki wypadek może być snem? Poza tym umarłam tuż przed świętami, pośrodku mroźnej, bezśnieżnej zimy, a teraz było lato. Czyżbym była w śpiączce i po prostu obudziła się po kilku miesiącach? Może nawet latach?
Tknięta nagłym przeczuciem, sięgnęłam po leżący na nocnym stoliku telefon, po czym bezmyślnie go odblokowałam i…
Data. Tak, data się nie zgadzała, ale to nie było to, o czym wcześniej myślałam. Kiedy straciłam przytomność, był trzynasty grudnia 2022 roku, a na ekranie wyświetlił siódmy sierpnia 2022 roku.
Dłoń trzymająca telefon opadła, a ja znów gapiłam się w okno.
Zwariowałam? Stres, depresja, samotność, możliwe, że pod wpływem tego wszystkiego po prostu zwariowałam. Doświadczyłam dziwnych, nietypowych zaburzeń świadomości. Straciłam poczucie czasu i rzeczywistości.
Drgnęłam, gdy rozległ się przenikliwy dźwięk sygnału połączenia. Gdy spojrzałam na ekran, pokazał się numer mojego męża. Nie miałam ochoty odebrać, bo każda nasza rozmowa kończyła się kłótnią, lecz otumaniona ostatnimi wydarzeniami, odruchowo nacisnęłam zieloną słuchawkę.
– Halo? – Głos miałam zmieniony, stłumiony, jakby nie należał do mnie.
– Masz być gotowa na dwudziestą.
– Ja? – Odrobinę mnie zatkało, bo niby na co miałam być gotowa.
– Dziś przyjęcie urodzinowe mojego ojca. Nie spóźnij się. Suknię kupiła moja matka, została wysłana kurierem, masz ją założyć.
I to wszystko, bo po prostu się rozłączył. A ja siedziałam jeszcze bardziej oszołomiona, bo nagle pojawiło się intensywne, wyraziste uczucie deja vu.
Przeżyłam już podobną sytuację. Lato, gorący, słoneczny dzień. Telefon od mojego męża, słowa, jakie wypowiedział. Kolejny wieczór pełen upokorzenia, bo na tym wytwornym przyjęciu nikogo nie obchodziła moja skromna osoba. Stałam z boku, ubrana w dziwaczną suknię dla podstarzałej dewotki, pijąc wodę i modląc się o koniec imprezy. O gwałtowną burzę, rzęsisty deszcz lub skromne tornado, które wygnałoby nas z zadbanego ogrodu i być może pozwoliło mi wrócić do domu. Niestety, na nic podobnego się nie zapowiadało i musiałam to przetrwać.
– Wszystkie moje dni są do siebie tak podobne – powiedziałam z goryczą, aby w końcu wstać i pójść do łazienki. Z uwagą obejrzałam się w lustrze, ale nie dostrzegłam ani blizn, ani urazów. Wyglądałam tak jak zawsze, smutna, przygaszona kobieta, która czeka na szansę od życia. Na dodatek nie ma pojęcia, jaka ta szansa miałaby być.
– Proszę pani! – Pokojówka zapukała do drzwi. Niecierpliwie, impertynencko. Czy to dziwne, że nikt w tym domu mnie nie szanował? – Przywieźli suknię.
– Połóż na łóżku – rozkazałam, sięgając po szlafrok. Zakryłam nagość i wróciłam do sypialni. Lecz kiedy spojrzałam, co mi dostarczono, poczułam coś dziwnego.
Suknia. Brzydka, mało twarzowa, jakby ten, który ją wybierał, chciał zaakcentować, jak nieciekawą kobietą jestem. W kolorze zgniłej zieleni, długa, wąska, okropnie niewygodna. Suknia, którą dokładnie pamiętałam, tak samo jak tamten wieczór…
Dlaczego tak dobrze ją pamiętałam?
– Moje szaleństwo jest coraz dziwniejsze – mruknęłam. Nigdy wcześniej nie miałam tak realnego uczucia deja vu. Jakbym naprawdę już raz to przeżyła. Teraz brakuje jeszcze telefonu od teściowej, która oziębłym głosem oznajmia mi, że na przyjęciu mam się zająć jej niesfornym wnukiem i bratankiem mojego męża.
Ciszę znowu przeszył przenikliwy dźwięk komórki.
Jakbym przewidywała przyszłość…
– Dostałaś suknię, którą dla ciebie wybrałam?
– Tak – odparłam, nie siląc się na powitanie.
– Dobrze. Pamiętaj, masz się zająć Wiktorem. Jest osłabiony, bo właśnie przeszedł…
– …ospę – dokończyłam odruchowo.
– Nie wchodź mi w słowo. To wszystko. Bądź…
– …godzinę wcześniej.
Syknęła coś i się rozłączyła.
– Jak teraz jeszcze wejdzie Klara i powie, że zmarł ogrodnik, to oszaleję – powiedziałam w przestrzeń, a wtedy otworzyły się drzwi i do środka wpadła nasza gospodyni, załamując ręce.
– Pan Stefan umarł dziś rano w szpitalu! Takie nieszczęście, takie…
Dalej nie słuchałam.
To już nie było takie zwyczajne deja vu. Wypadek, to uczucie, gdy umierałam. Przebudzenie o prawie pół roku wcześniej. Fakt, że potrafiłam przewidzieć każde ich słowo, nie był zdumiewający, ale śmierć ogrodnika już tak.
– Na co umarł? – wyszeptałam zmartwiałymi wargami, chociaż doskonale wiedziałam, że przyczyną śmierci mężczyzny był zakrzep w płucach i zatrzymanie krążenia.
– Podobno zakrzep w płucach – zaszlochała gospodyni, a ja wycofałam się do łazienki, starannie zamknęłam drzwi i osunęłam na podłogę.
Nie, to jakieś szaleństwo! Takie rzeczy zdarzają się jedynie w filmach czy książkach. Cofnięcie w czasie, odrodzenie, druga szansa. Totalnie zwariowałam. Kompletnie mi odbiło!
Chociaż zaraz… Siódmy sierpnia to dzień, gdy mój mąż spotkał kobietę, która wyglądała identycznie jak jego dawna, tragicznie zmarła dziewczyna. To dzień, który stał się początkiem końca, bo moje życie przeskoczyło kilka poziomów w piekle, stając się jeszcze gorszym.
Kolana miałam jak z waty, moje ręce drżały, serce waliło jak oszalałe, a głowa pulsowała tysiącem pytań.
A gdyby tak założyć, że to prawda? Cofnęłam się o pół roku i otrzymałam szansę, aby naprawić swoje życie. W końcu znając przyszłość, mogłam zapobiec pewnym wydarzeniom, mogłam zmienić bieg losu.
Mogłam nie jechać tamtą drogą, tamtej nocy.
Rozpłakałam się.
Moja matka zachorowała, kiedy miałam siedemnaście lat. Rok później ojciec się z nią rozwiódł, aby ożenić z kobietą starszą ode mnie o zaledwie pół dekady. Przetrzymałam to z zaciśniętymi zębami, ale później nadszedł dzień, kiedy zdałam maturę i dostałam się na wymarzone studia. Fotografię. Wezwał mnie wtedy do gabinetu i oznajmił, że mam zostać żoną syna jego wspólnika. Ktoś, kto obserwowałby to z boku, stwierdziłby ze śmiechem, że to totalne średniowiecze, ale ja wiedziałam, co się za tym kryje.
Moja mama potrzebowała kosztownego leczenia, aby powrócić do zdrowia. Ojciec postawił mi ultimatum – wyjdę za mąż, a on opłaci szpital i rehabilitację. Jeśli nie, to postara się, abym za pół roku mogła odwiedzać pobliski cmentarz. Był bezwzględny i niebłagalny, więc w końcu się zgodziłam. Miałam tylko osiemnaście lat i nie miałam pojęcia, jak mam zdobyć tak duże pieniądze. Zrezygnowałam z wolności i zostałam żoną Dawida.
Praktycznie było to małżeństwo tylko na papierze. On poślubił mnie dla firmy mojego ojca, ja poślubiłam go dla leczenia mojej matki. Nie kochał mnie, nie lubił i nie zrobił niczego, aby to zmienić. Przez pierwsze pół roku unikał nie tylko kontaktu fizycznego, ale i mnie w ogóle. Na dodatek zaczął wracać do domu pijany i pewnego wieczora zjawił się w mojej sypialni.
Swój pierwszy raz wspominam jako koszmar. Pchnął mnie na łóżko, przycisnął moją twarz do poduszki i zdarł ze mnie ubranie.
– Nie ruszaj się dziwko! – warknął. – Nie mam ochoty patrzeć na twoją ohydną gębę.
Nie wiem, co było gorsze, ból fizyczny niż upokorzenie, gdy mnie gwałcił od tyłu. Tak, gwałcił, bo inaczej bym tego nie nazwała. Płakałam, błagałam o litość, ale był nieczuły na prośby. Zachował się jak dzika bestia, po czym zostawił mnie zakrwawioną w skołtunionej pościeli i poszedł do swojej sypialni.
Myliłam się jednak, sądząc, że o poranku poczuje wyrzuty sumienia. Od tego momentu przestał się upijać, a na trzeźwo byłam dla niego niewidzialna. Nie skarżyłam się ojcu, bo po pierwsze czułam wstyd, a po drugie byłam pewna, że to nic nie da. Na szczęście nie zaszłam w ciążę. W końcu dowiedziałam się też, za co tak bardzo mnie nienawidził.
Miał się ożenić ze swoją pierwszą miłością, dziewczyną, w której był do szaleństwa zakochany. Lecz jego ojciec, jak i mój, miał inne plany. Kiedy groźba wydziedziczenia i odcięcia od finansów nie poskutkowała, jego rodzice wynajęli pewnych ludzi, aby zajęli się „problemem”. Zginęła podczas ucieczki, pod kołami samochodu. Była w trzecim miesiącu ciąży.
To wtedy Dawid się poddał.
Tylko że on miał władzę, ja byłam jedynie zabawką w jego rękach. Mógł na mnie odreagować własne cierpienie, mógł mnie nienawidzić, traktować jak śmiecia, bo wiedział, że również nie mogę się sprzeciwić.
Stałam się jego workiem treningowym, na którym wyładowywał złość i drążący go ból.
Całe osiem lat…
Skulona na podłodze, zanosiłam się płaczem. Całe osiem lat byłam dla niego balastem, którego pozbył się, gdy tylko umarł mój ojciec. A kiedy po raz pierwszy ośmieliłam się sprzeciwić, zaaranżował wypadek samochodowy, w którym zginęłam. Oczywiście nie miałam dowodu, że to był on, ale kto inny chciałby mojej śmierci?
Poniewierano mną przez tyle lat. Dawid, jego ojciec, brat i matka, mój ojciec i macocha. Byłam cieniem, ruchomym meblem w każdym pomieszczeniu, w jakim się znalazłam. A na końcu po prostu mąż wydał na mnie wyrok śmierci, ponieważ tylko wtedy, gdybym umarła, mógłby się cieszyć wolnością i stanowiskiem prezesa największej kancelarii prawnej w kraju.
Ten dzień, siódmy sierpnia, był dniem przełomowym. W tamtym i w tym życiu, bo nagle poczułam coś dziwnego.
Bunt, narastający gniew, niemal wściekłość.
Ten cholerny drań dostał wszystko podane na tacy. To nieczułe bydle, skurwysyn bez sumienia!
Gwałtownie usiadłam. Otarłam wierzchem dłoni mokrą twarz i nagle pomyślałam, że mam dosyć. Co za różnica, czy umrę za miesiąc, czy za rok, czy moja matka umrze jutro, czy za tydzień? Jeśli nie zacznę działać, jeśli czegoś nie zmienię, to obie i tak będziemy skazane na śmierć. Jeśli po raz kolejny mam się znaleźć na tamtej drodze, w rozgwieżdżoną noc, to powinnam zrobić to z podniesionym czołem, dumna z tego, że zdołałam się wyrwać z prawdziwego piekła poniżenia.
– Przepraszam mamo, ale i tak nie mam wyboru – wyszeptałam. – Nie, w sumie to właśnie mam wybór. Pierwszy raz od dłuższego czasu czuję, że go mam!
Bo właśnie tak było. Jakbym obudziła się z długiego zimowego snu, z dziwnego letargu. Jakbym nagle zrozumiała, że tylko ode mnie zależy moje szczęście.
Tak, to był dziwne, bo właśnie zamierzałam nie tylko pójść na wojnę, ale i ją wygrać.